Kilka lat temu pojechałem z ówczesną narzeczoną i grupą przyjaciół do Kazimierza Dolnego na festiwal filmowy. Drugiego dnia postanowiliśmy zjeść obiad w jednej z restauracji na rynku. Hanka i reszta zajęli miejsce przy stoliku, a ja skoczyłem do kiosku po papierosy. Kiedy wracając przechodziłem przez rynek, zaczepiła mnie Cyganka, proponując wróżbę. Podziękowałem, ale ona nie przyjęła odmowy i zaczęła mnie namawiać. Chwyciła mnie przy tym za rękę i uniosła do oczu, by odczytać linie na dłoni. Zdenerwowałem się na takie pogwałcenie mojej nietykalności, odpowiedziałem jej ostro, wyszarpnąłem dłoń i odszedłem. Wtedy usłyszałem za sobą: „Miłość cię zabije”. A to się zemściła, pomyślałem z drwiną. I wzruszyłem ramionami, bo nigdy we wróżby nie wierzyłem. 

Po weekendzie wróciliśmy do domu, życie potoczyło się swoim trybem. Jakiś miesiąc później dostałem zlecenie zamontowania kablówki u klienta w nowo wybudowanej kamienicy. Trzeba było założyć przyłącze, kable rozprowadzić po trzech pokojach i tak dalej. No więc montuję rozgałęźnik w przedpokoju i słyszę rozmowę telefoniczną właściciela. 

Głupia wróżba coraz bardziej decydowała o moim życiu 

– Nie przyjadę, bo siostra wpada z dzieciakami. No mówię ci, oszaleć z nimi można. A miała szansę tego uniknąć… jak? Ano, zanim wyszła za mąż, poszła do wróżki. Wiesz, tej sławnej, Madame Lenor czy jak jej tam. I ta jej powiedziała, że albo ten, albo żaden. Uprzedziła, że będzie trudno, że będzie często przez niego płakała. Danka musiała zdecydować, czy woli to, czy samotność. No i głupia dziewczyna wzięła te portki, które się jej napatoczyły. A na pewno lepiej by jej było samej. Jakiś gach by się trafił, żeby jej łóżko ogrzać. Czy to od razu musi ślub brać? Ale nie. Wesela jej się zachciało. Żeby to tylko ona cierpiała. Nie wiem za jakie grzechy ja muszę ciągle ratować jej finanse, ocierać łzy, wysłuchiwać żalów i odgrywać dobrego wujka dla trójki jej dzieci… co? No, fakt, ponoć tamta nigdy się nie myli. Mojej żonie powiedziała, żebym nie kupował auta przez internet, bo się nie najeżdżę. Olałem, bo co baby mogą wiedzieć, no i już przepłaciłem. Cholera powinna jeździć, a nie jeździ. Wyrzuciłbym, ale szkoda mi wsadzonej forsy…

Słuchałem z uśmiechem wyższości paplaniny faceta. Niby wpadała jednym uchem, a wypadała drugim, ale okazało się, że niekoniecznie.

Jakiś czas później Hania powiedziała z irytacją: 

– Franek, to jest po prostu nie do zniesienia. Skończ z tym. Co się z tobą dzieje?

– O co ci chodzi? – zdziwiłem się. Mieliśmy jechać do jej rodziców na obiad i zeszliśmy do samochodu. Chciałem otworzyć drzwiczki.

Zobacz także:

– Znowu wyjąłeś mi z ręki kluczyki i chcesz prowadzić. To mój samochód i wiesz, że potem mam kłopoty z odpowiednim ustawieniem fotela. Umówiliśmy się, że fiatem jeżdżę ja. 

– Pojechalibyśmy moim, ale jest przecież w naprawie – wyjaśniłem, otwierając drzwiczki auta. – Nie lubię być pasażerem.  

– Franek – zajrzała mi w oczy. 

– Wcześniej jakoś ci nie przeszkadzało być pasażerem. Masz ostatnio jakiś problem ze mną. Co jest? 

Patrzyłem na narzeczoną i nagle w głowie usłyszałem złośliwą przepowiednię Cyganki: „Miłość cię zabije”. Czyżbym jednak przejął się tymi słowami? 

– Absolutnie nie – powiedziałem i pocałowałem Hanię w usta. – Po prostu chciałem być dżentelmenem. 

Oddałem kluczyki narzeczonej i usiadłem na miejscu pasażera. Kiedy kwadrans później dojechaliśmy pod dom rodziców Hani, moje mięśnie były tak zesztywniałe od stresu, że aż bolały

Zrozumiałem, że jednak głupia „wróżba”, podlana opowieścią klienta kablówki, siadła mi na podświadomości jak ropucha na nagrzanym słońcem kamieniu. Postanowiłem ją stamtąd zgonić. Przekonywałem sam siebie, że wróżki nie mają żadnej nadprzyrodzonej mocy i są jedynie lepszymi lub gorszymi znawcami ludzkiej natury. 

Im bardziej jednak przekonywałem moją podświadomość, że głupio robi, tym mocniej ona oddawała ciosy. Życie z Hanią stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Sztywniałem, gdy brała do ręki nóż, by ukroić chleba, i śledziłem jego ruchy, by zrobić unik, gdyby się jej wysmyknął. Zamykałem się w łazience, gdy brałem kąpiel (żeby przez przypadek nie wrzuciła mi do wody suszarki)… 

W końcu dotarło do mnie, że zachowuję się jak kretyn. Próbowałem więc zwalczyć tę niezdrową obsesję. 

Niedługo potem podczas obiadu, na którym byli nasi rodzice, zaczęliśmy ustalać datę ślubu. I wtedy pomyślałem, że wcale nie chcę się żenić. Chcę żyć!

Oblał mnie zimny pot.

Uznałem, że potrzebuję pomocy.  

– Kocham Hanię najbardziej na świecie – powiedziałem psychoterapeutce na pierwszym spotkaniu. 

– A jednocześnie czuję narastający opór. Boję się. Myślę nie tylko o odwołaniu ślubu, ale i w ogóle zerwaniu. Zaczynam się czuć tak, jakbym bez broni miał wejść do jaskini lwa. Wyobrażam sobie, na ile sposobów miłość może mnie zabić. Że będę jej bronił przed chuliganami i mnie zabiją. Albo ona będzie prowadzić auto i spowoduje wypadek. Albo…

– Starczy – powiedziała lekarka, kobieta przed pięćdziesiątką, czyli doświadczona. Takiej szukałem. – Widzę problem. Potrzebuje pan terapii, która wpłynie na pana podświadomość. Nie jest to łatwe i potrwa, może nawet kilka miesięcy… 

– Nie stać mnie – przerwałem jej. – Przyszedłem tylko po poradę, co mam zrobić. 

– Bez terapii? – zastanowiła się. 

– Nie widzę tego. Ten lęk zacznie się nasilać i w końcu zniszczy wasz związek. Niech pan nie naraża siebie i narzeczonej na ten stres i ból. Ale terapia mogłaby pomóc. 

Pokręciłem głową. Ledwie wiązałem koniec z końcem, bo spłacałem kredyt na mieszkanie, w którym mieliśmy mieszkać po ślubie. A rodzice też nie mogli pomóc. Musiałem poradzić sobie we własnym zakresie. 

– Chyba że… – psycholożka zastanowiła się, potem poszukała coś w notatniku i zapisała mi na kartce numer telefonu. – Potrzebuje pan drugiej opinii.

– Innego psychoterapeuty? – zdziwiłem się. 

– Nie – uśmiechnęła się. 

– Innej wróżki. Dobrej, znanej, która poświęci panu czas. Madame Lenore w naszym mieście to prawdziwa sława – westchnęła. – Część moich pacjentów jest jej klientami i ciągle mnie namawiają, bym do niej poszła. Ogniem zwalczy pan ogień. Szybciej i taniej niż u mnie.  

Wyszedłem od psycholożki załamany. Nie miałem wyjścia. Zadzwoniłem do Madame Lenore i umówiłem się na spotkanie. A potem pół godziny stałem pod bramą bloku, w którym mieszkała, i nie zdobyłem się, by wejść do środka. Nie podejmuję się opisać tego, co wtedy działo się w moich myślach i emocjach. Sprowadzało się to do kilku uczuć – nie dam rady. Nie chcę. Nie wierzę w to. Boję się. 

Trudno, najwyżej umrę. 

Nie mogę zostawić Hani

Przez następne dwa tygodnie w pewnym sensie żegnałem się z moją miłością. Wiedziałem, że wkrótce musimy się rozstać, bo na kolejnym spotkaniu z rodzicami mieliśmy podać datę ślubu. A ja wcześniej musiałem powiedzieć Hani, że to koniec. Każdego dnia próbowałem i nie mogłem. Patrzyłem na jej twarz, rozświetlone oczy i sama myśl, że sprawię jej cierpienie, zabijała mnie. Jak powiem, że jej nie kocham, skoro każdy jej uśmiech do mnie mówi: jesteś moją jedyną miłością. Jak ja jej powiem, że musimy się rozstać, kiedy jest dla mnie wszystkim. 

Nie dam rady. Zbyt mocno ją kocham, żeby ją skrzywdzić.

Kiedy wreszcie zrozumiałem, że zostanę jej mężem, poczułem uspokojenie. Z pewną nutą rezygnacji. Trudno, najwyżej umrę. W końcu każdego dnia może potrącić mnie samochód, spaść na mnie meteoryt, mogę zlecieć ze schodów i skręcić sobie kark. Nie znamy, na szczęście, daty naszej śmierci. Równie dobrze miłość może w jakiś sposób zabić mnie jutro lub za sześćdziesiąt lat. I co, będę na to czekał z drżeniem serca? Albo jeszcze gorzej – ze strachu będę żył sam, bez miłości? To już lepiej po rozstaniu od razu skoczyć z mostu. 

Od naszego ślubu minęły już cztery szczęśliwe lata. Kilka tygodni temu urodziło się nam dziecko, dziewczynka. Gdy pierwszy raz wziąłem ją w ramiona, moje serce zalała miłość tak silna, że zabrakło mi powietrza w płucach. Pomyślałem wtedy, że może to ta miłość… i uśmiechnąłem się. Byłem gotów oddać dla niej wszystko.