Jak na mój gust, to nie żaden „to tylko facet”, ale jakieś przerażające skrzyżowanie harcmistrza, MacGyvera i małego despoty, które powinno nadal bawić się plastikowymi żołnierzykami, zamiast urządzać życiową musztrę swojej partnerce. Amerykanie mówią na takich klientów „control freak”. To ktoś, kto obsesyjnie stara się zawiadywać całym otoczeniem w najmniejszych detalach. Dla niego równie ważne jak to, czy dziecko zdało do następnej klasy, jest to, czy kapcie pod łóżkiem stoją wystarczająco równo. To on pot rafi zadzwonić dziesięć razy w ciągu dnia, dopytując się, czy na pewno będziesz pamiętać o kupieniu truskawek w drodze do domu. Niestety, jego pozorny perfekcjonizm jest najczęściej jego największym wrogiem – w pewnym momencie po prostu gubi się w zarządzaniu szczegółami, nie umiejąc oddzielić spraw ważnych od błahostek.

Tacy ludzie, chociaż sprawiają wrażenie niesamowicie zorganizowanych oraz zaangażowanych, są też kiepskimi pracownikami i fatalnymi szefami. Nie potrafią pracować w zespole, gdzie trzeba zaufać kompetencjom kolegów, i nie umieją, jak to się mówi w korporacjach, „delegować odpowiedzialności”, czyli zrzucić pewnych kwestii na innych. Osobiście znam wielu control freaków. Jeden z nich, właściciel firmy zajmującej się PR-em, potrafił czytać maile pracowników przed wysłaniem, aby upewnić się, że nie ma w nich błędów ortograficznych. Jego biznes nie odniósł nigdy oszałamiających sukcesów, bo trudno obsłużyć w ten sposób więcej niż jednego klienta. Podobnie jest w związkach.

Jeden z moich znajomych, nazwijmy go Konrad, przez lata nosił na rękach ukochaną żonę, co w praktyce oznaczało, że wyręczał ją we wszystkich życiowych czynnościach. Błękitnooka bajkowa księżniczka, sypiająca na atłasowych prześcieradłach w zamku z kości słoniowej i przez cały dzień zajmująca się wyłącznie rozczesywaniem włosów (nie znam się na bajkach, ale moja 6-letnia córka twierdzi, że istniała taka) w porównaniu do żony Konrada miała istny obóz pracy. Pewnego dnia mój kolega odebrał telefon, że małżonce zepsuł się samochód na trasie. Oczywiście, natychmiast została uruchomiona machina ratunkowa. Konrad pognał na miejsce zdarzenia wyposażony w lawetę, mechanika i środki uspokajające. Okazało się, że samochód stanął w środku pola, bo... skończyło się paliwo. Konrad – o zgrozo! – zapomniał przed wyjazdem zatankować samochód żony, co robił regularnie przez kilka lat, odkąd zdobyła prawo jazdy. Ta sytuacja była dla obojga dzwonkiem ostrzegawczym. Na szczęście potrafili wyciągnąć z tej lekcji wnioski. Inaczej pewnego dnia żona Konrada mogłaby przestać jeść albo oddychać, gdyby mąż zapomniał... Proponuję więc wyraźnie zakomunikować swojemu facetowi, że jesteś już dużą dziewczynką, która potrzebuje partnera, a nie nadopiekuńczego tatusia.