Dzień był pogodny i ciepły, przynajmniej jak na jesień. Wyszedłem na spacer tą samą trasą co zawsze – po schodach do wyjścia z kamienicy, potem, stukając białą laską, przez ulicę z sygnalizacją dźwiękową dla niewidomych, następnie kawałek prosto uważając na parkujące na chodniku samochody i w prawo przez bramę do parku. Tam zwolniłem kroku na żwirowej alejce i w końcu usiadłem na swojej ulubionej ławce. Po drodze spotkałem wielu sąsiadów i znajomych, którzy pozdrawiali mnie życzliwie: „Dzień dobry panie Kowalski”, a niektórzy dorzucali pytanie o żonę i córki. Odpowiadałem chętnie, bo mimo 25-letniego małżeńskiego stażu, z każdym rokiem nasza miłość z Agnieszką staje się coraz głębsza i dojrzalsza, a córkami – Polą i Wiktorią – mogę się tylko chwalić. Pierwsza, ta starsza, jest już magistrem i robi doktorat, druga to wzorowa studentka.

Ostrożnie przysiadłem na ławce, sprawdzając wcześniej dłonią czy ptaki nie zostawiły na niej nieczystości – głupio byłoby wracać do domu z białym plackiem na spodniach. Oparłem się i głęboko wciągnąłem pachnące butwiejącymi liśćmi powietrze.

– Szczęściarz z ciebie, Kowalski – szepnąłem do siebie. – Mimo kalectwa, i to poważnego, masz wszystko: kochającą kobietę u boku, wspaniałe dzieci, godne życie wśród ludzi, którzy cię szanują.

Jak zwykle, kiedy sobie coś takiego powtarzałem, poczułem się radosny, spełniony. Ale… cóż. Jak zwykle do pełni szczęścia brakowało mi tego jednego drobiazgu. Małego, prawie niezauważalnego, niemal oswojonego przez lata życia z białą laską w dłoni, ale nadal uwierającego tak jak ostre ziarnko kwarcu w bucie – chciałbym widzieć. I już nie chodzi nawet o codzienny komfort życia. Naprawdę nieźle sobie radziłem jako niewidomy. Miałem też satysfakcjonującą pracę na pół etatu, byłem człowiekiem aktywnym, szanowanym. Problemem było dla mnie głównie to, że nigdy nie widziałem twarzy moich dzieci. Nie mogłem też w pełni doświadczać ich triumfów. Choć byłem na sali, kiedy Pola i Wiktoria odbierały świadectwa z czerwonymi paskami, choć wysłuchiwałem ich wystąpień z rozmaitych okazji, choć słyszałem jak rektor gratuluje Poli najlepszej na roku pracy magisterskiej, nie mogłem uwolnić się od rozdzierającego serce marzenia, żeby utrwalić te chwile w pamięci w postaci obrazów.

Kilkadziesiąt sekund później niewypał eksplodował

Tak głupio straciłem ten najważniejszy ze zmysłów! Siedząc na parkowej ławce, po raz tysięczny wróciłem do tamtego wspomnienia sprzed 30 lat. Byłem wtedy dwudziestolatkiem. Trochę dzikim, jak to mężczyźni w tym wieku, lekko nieobliczalnym. Znałem już wtedy Agę, moją obecną żonę. Nawet trochę randkowaliśmy, ale ja unikałem większych deklaracji. Ona już wtedy była zakochana, mnie pociągały przygody także z innymi dziewczynami. Byłem niespokojną duszą, rozrabiaką. I pewnie z powodu tej mojej rogatej natury nie zaprotestowałem, kiedy koledzy z bloku zaproponowali, żeby znaleziony na pobliskiej budowie niewypał rozebrać w mojej piwnicy. Chcieli pozyskać materiał wybuchowy na sylwestrowe fajerwerki. Wtedy, pod koniec lat 80., nie było jeszcze sklepów ze sztucznymi ogniami. Jeśli chciało się świętować, trzeba było fajerwerki zrobić samemu.

Pamiętam dokładnie moment, kiedy we trzech staliśmy w wątłym świetle żarówki w ciasnym boksie piwnicy, a przed nami leżał pocisk.

– To co? Zaczynamy? – jakoś tak bez przekonania zapytał Jurek, a Zbyszek spojrzał na mnie pytająco.

Zobacz także:

Byłem nie tylko najstarszy z tej trójki, ale też cieszyłem się na osiedlu sporym autorytetem. Wystarczyłoby więc, żebym w tamtym momencie powiedział jedno słowo: „nie”. Moje życie potoczyłoby się wtedy inaczej. No, może nie całe. Przecież w końcu i tak związałbym się z Agą i mielibyśmy nasze córki, ale nie musiałbym poznawać ich przez dotyk.

Ja jednak odpowiedziałem hardo:

– Bierzmy się wreszcie do roboty!

Kilkadziesiąt sekund później, w czasie próby wykręcenia zapalnika przez Zbycha, niewypał eksplodował. Siła wybuchu rozerwała dwóch kolegów na strzępy, a mnie – stojącego krok za nimi – na zawsze pozbawiła wzroku.

„Dlaczego, nie powiedziałem wtedy nie?” – to pytanie, mimo że nauczyłem się doskonale radzić ze swoim kalectwem, powtarzam sobie niemal codziennie od blisko 30 lat. Tylko jedno słowo, jedna decyzja, a wszystko skończyłoby się szczęśliwie! Jaka szkoda, że nie ma możliwości cofnięcia czasu. O ten jeden moment, tę drobną chwilkę, to króciutkie słowo…

Czasu jednak cofnąć się nie da. To oczywiste. Dlatego zaraz po wypadku, kiedy lekarze wydusili wreszcie, że moje oczy zostały bezpowrotnie wypalone, chciałem się zabić. I pewnie bym to zrobił, ale początkowo byłem niesamodzielny jak dziecko. Trwała utrata wzroku sprawiła, że milion drobnych codziennych czynności wykonywanych zawsze automatycznie, bez myślenia nad nimi, nagle stało się dla mnie przeszkodami nie do pokonania. Jak szybko trafić do toalety? Gdzie szukać chleba, a potem go ukroić, żeby zrobić sobie kanapkę? Jak się wykąpać, ogolić, nałożyć pastę do mycia zębów na szczoteczkę? Uświadomienie sobie istnienia tych codziennych, niespodziewanych raf było dla mnie chyba nawet gorsze niż zrozumienie, że już nigdy nie zrobię prawa jazdy, nie wyruszę w podróż dokoła świata ani nie zostanę zawodowym fotografem. Utrata marzeń bolała, ale to, że dobrze mi znany, otaczający mnie świat zmienił się nagle w pole minowe, bolało jeszcze bardziej.

Aga szybko postawiła mnie na nogi

Naprawdę nie wiem, jak by się to skończyło, zwłaszcza że moi rodzice bynajmniej mi nie pomagali swoim załamywaniem rąk i wiecznym biadoleniem, gdyby nie Aga, która szybko postawiła mnie na nogi. Zamiast się użalać, zmuszała mnie do pracy. Bez taryfy ulgowej kazała trenować poruszanie się w ogarniającym mnie mroku tłumacząc bez sentymentów, że ślepota to nie koniec świata i że na Ziemi jest wiele takich osób i świetnie sobie radzą wśród ludzi zdrowych. Tylko ona potrafiła wzbudzić we mnie ambicję, przekorę i wolę walki, dzięki którym nie tylko się nie poddałem, ale i zacząłem mozolnie pracować nad sobą. Najwięcej jednak dało mi to, że ze mną była. Dzięki niej wciąż mogłem czuć się pożądanym i atrakcyjnym mężczyzną. Bo skoro ona – w pełni zdrowa, a do tego ładna dziewczyna – nadal widziała we mnie partnera, to i ja zaczynałem czuć się jak facet.

– Kocham cię od pierwszego wejrzenia – szeptała, kiedy nasza relacja stała się bardziej intymna. – Kiedy tylko cię zobaczyłam, wiedziałam że chcę mieć cię za męża. Brak wzroku niczego nie zmienia.

Dziwne, zawsze słyszałem, jak ktoś do mnie podchodził

Pobraliśmy się kilka lat po moim wypadku, kiedy już niemal odzyskałem sprawność. Niemal… To słowo prześladowało mnie, prześladuje i będzie prześladować już do końca życia. Powracając w chwilach najintensywniejszego szczęścia, największych radości i wzlotów. 

– Dlaczego, zgodziłem się wtedy na rozbrajanie tego pocisku? – teraz, 30 lat później, po raz chyba już milionowy zadałem sobie to retoryczne pytanie. – Oddałbym wszystko, żeby móc cofnąć się w czasie do tamtej chwili i…

– Dlaczego pan płacze? – niespodziewanie usłyszałem obok siebie dziecięcy głosik.

Aż podskoczyłem. Słuch mam tak wyostrzony, że już naprawdę od wielu lat nikomu nie udało się podejść do mnie niepostrzeżenie. Wielokrotnie, jeszcze za dziecięcych czasów, próbowały tego moje córki, nasz kot Filemon i różni żartownisie w pracy. Nic z tego! Zawsze słyszałem nawet najcichsze odgłosy skradania! A teraz… na dodatek na żwirowej alejce… nic. Dziwne.

– Kim jesteś? – spytałem.

Dziewczynka (chyba dziewczynka, bo dziecko musiało być jeszcze bardzo małe) zachichotała.

Tatuś nazywa mnie aniołkiem.

– Wszyscy ojcowie tak mówią do swoich córek – uśmiechnąłem się.

– Ale ja naprawdę nim jestem.

– Tak, tak. Oczywiście. Wracaj do mamy, czy z kim tutaj przyszłaś.

– Przyszłam sama.

– Sama?

– Kiedy tylko usłyszałam twój płacz.

– Ja nie płakałem.

– Płakałeś! – powtórzyła z dziecięcym uporem. – Tylko tak w środku siebie.

Nie miałem siły ciągnąć tej głupiej rozmowy. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili poczułem na dłoni łaskotanie.

– Co to jest? – znów podskoczyłem.

– Piórko – odpowiedział dziecięcy głosik. – Anielskie.

– Posłuchaj dziecko. Mama na pewno się niepokoi, że rozmawiasz z obcym. Wracaj do niej. A jeśli się zgubiłaś, to mam komórkę i zaraz zadzwonię na policję. Oni pomogą ci wrócić do…

– Nie trzeba – przerwała mi. – Już idę.

Poczułem ulgę. Dla niewidomego niewiele jest bardziej krępujących sytuacji niż niespodziewana rozmowa z nieznajomym.

– I nic się nie martw – znów usłyszałem ją, tyle że z większej odległości. 

Zaniosę twoją modlitwę, gdzie trzeba. Tak długo już prosisz…

Lekko zbity z tropu wróciłem do domu. Moich dziewczyn jeszcze nie było, a ja poczułem się potwornie zmęczony. Położyłem się więc na sofie i przymknąłem oczy.

Obudziłem się, przeciągnąłem i otworzyłem oczy. Źrenice poraził mi blask. Aż krzyknąłem. Zamrugałem, potarłem powieki i tym razem ostrożnie je uchyliłem. Uderzyło mnie piękno otaczającego świata. Ujrzałem okno, a za nim kołyszące się na wietrze gałęzie drzew, przelatującego ptaka, kotłujące na niebie chmury podświetlone przez wschodzące słońce. Oszołomiony tą lawiną bodźców rozejrzałem się po najbliższym otoczeniu. To nie był mój dom. Leżałem w jakimś brudnym barłogu wokół którego walały się puste butelki i niedopałki papierosów. Bure ściany pokoju pokrywał zielonkawy grzyb, z sufitu zwieszały się stare pajęczyny. Czy to sen? Nie, od razu wiedziałem, że ja naprawdę widzę! Euforię i oszołomienie tym cudem tłumił tylko lekki niepokój. Gdzie ja, do cholery, jestem? Jak trafiłem na tę pijacką melinę? Przecież wczorajszego popołudnia położyłem się spać na własnej sofie!

Odsunąłem jednak ten lęk od siebie. Czym jest jakaś nora wobec faktu, że znów miałem oczy! Wstałem z barłogu ze zdziwieniem odkrywając, że jestem ubrany w brudne, cuchnące łachy. Ruszyłem do wyjścia. Muszę stąd uciec i pobiec do domu z radosną nowiną! Ale się zdziwią Aga i córki!

Cofnąłem się, osłupiały. Co ta kobieta wygaduje?!

Na myśl o dzieciach aż mnie ścisnęło w sercu. Nareszcie zobaczę ich kochane pyszczki! I wtedy, nagle, ujrzałem swoje odbicie w wiszącym w przedpokoju lustrze. Rany! Czy to naprawdę ja? Zmierzwione włosy, zapadnięte policzki pokryte siwym zarostem. Podkrążone oczy. Oczy! To wszystko nic, nieważne. Grunt, że znów miałem oczy!

Otworzyłem drzwi i wyszedłem z mieszkania. Na klatce wpadłem na jakiegoś spoconego gościa w siatkowym podkoszulku.

– Kowalski! – parsknął na mój widok. – Nieźle wczoraj hałasowałeś! Ty się ciesz, że policji do ciebie nie wezwałem!

Skąd on mnie znał? Znalezienie odpowiedzi na to pytanie zostawiłem sobie jednak na później. Teraz najważniejszy był szybki powrót do Agusi i dziewczyn. I choć dom, w którym się obudziłem stał w nieznanej mi części miasta, jakoś znalazłem drogę do siebie. Wciąż pijany miliardem wzrokowych wrażeń, dobiegłem do naszej kamienicy. Chwilę później zatrzymałem się pod naszymi drzwiami. Nacisnąłem klamkę, zamknięte. Przeszukałem kieszenie, nie miałem kluczy. Zapukałem. Po drugiej stronie usłyszałem kroki, a potem drzwi się otworzyły. Zobaczyłem kobietę dosyć podobną do Agi, ale to nie mogła być jednak ona.

– Czego pan chce? – obrzuciła mnie nieufnym wzrokiem.

– To mieszkanie Agnieszki Kowalskiej… – powiedziałem zdezorientowany. – Mojej żony. Chciałbym raczej wiedzieć, co pani w nim robi?

Jej twarz się zmieniła, w oczach pojawił się ból.

– Moja siostra nie żyje od 25 lat – wycedziła, patrząc na mnie z pogardą. – Popełniła samobójstwo po tym, jak Kowalski porzucił ją w ciąży. To nieludzkie, że przychodzi pan, żeby sobie z tego żartować! I zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Cofnąłem się, osłupiały. Co ta kobieta wygaduje?! Przecież jesteśmy z Agą małżeństwem i mamy… Przez chwilę nie potrafiłem przypomnieć sobie imion córek! A wspomnienie naszego szczęśliwego życia zastąpiło inne – prowadzone przez żigolaka i imprezowicza, który w końcu traci panowanie i na stare lata się stacza, zostając zakałą sąsiadów w małej, komunalnej kawalerce. Które życie było realne? Które wydarzyło się naprawdę? Zaczynało mi się to już mieszać. W tym chaosie, w jaki zamieniła się moja pamięć, tylko jedno wspomnienie było klarowne i wyraźne. To, kiedy 30 lat temu Jurek i Zbychu przynieśli do mojej piwnicy niewypał, chcąc go rozbroić.

– To co? Zaczynamy? – jakoś tak bez przekonania zapytał wtedy Jurek, a Zbyszek spojrzał na mnie pytająco.

Byłem nie tylko najstarszy z tej trójki, ale też cieszyłem się na osiedlu sporym autorytetem. Dlatego odparłem zdecydowanie:

– Nie! Chyba zwariowaliście! Przecież to w każdej chwili może nam w rękach wybuchnąć!