Był ciemny, świszczący zimnym wichrem październik. Padał deszcz. Znajomy niedawno kupił dom na warmińskiej wsi, właśnie się przeprowadzał. Ulka i gromada przyjaciół przyjechali do pomocy.
W domu nie było jeszcze wody, gospodarze i znajomi poszli do studni sąsiada.
- Zostałam sama i okropnie się bałam - wspomina Ulka. - Koleżanka, wychodząc, rzuciła beztrosko: "W tym domu syn gospodarza się powiesił" i ja tak z tym zostałam, w tej strasznej zniszczonej chałupie.

Wieczorem urządzili miejsce do spania - na materacach rzędem rozłożonych na podłodze. O świcie Ulkę obudziły krople wody spadające prosto na jej głowę... Cóż, dach był jeszcze nieszczelny. Rozejrzała się wokół domu, obeszła podwórko. Choć płynęła po nim strumykiem wyciekająca z obory gnojówka, okazało się, że można jej po prostu nie dostrzegać. Że można widzieć tylko Wielką Przestrzeń, tylko tak strasznie dużo nieba nad głową...

Warmia zachwyciła Urszulę do szaleństwa. Coraz częściej przyjeżdżała tu z Warszawy - choćby tylko na kilka dni, na weekend. Pracowała wówczas w dużej firmie, była ekonomistką, nieźle zarabiała, ale gnało ją w świat pragnienie odmiany. - Wielkie wrażenie zrobiło na mnie magiczne miejsce: pub w Godkach - wspomina z sentymentem. - Malutka wioseczka na końcu świata, a w niej jeden sklep i... jeden pub. Uśmiechnięty barman, wszyscy się znają, naprawdę cieszą na swój widok... No i ta przepiękna okolica! To były "argumenty", które mnie przyciągały jak magnes. W końcu postanowiłam, że chcę tu mieszkać! Musiałam "tylko" przekonać męża i trójkę dzieci. Nie było łatwo, bo ledwie dwa lata wcześniej dostaliśmy ładne mieszkanie. Wreszcie, w sierpniu 1992 roku, zjechaliśmy na wieś z całym dobytkiem. Nie mieliśmy jeszcze tutaj domu, warszawskie mieszkanie wynajęte, klamka zapadła... Miałam jednak w sobie tyle  siły i optymizmu, że mogłam naprawdę przenosić góry.

Tak zaczęło się życie na wsi

Zamieszkali w domu znajomego i zaczęli szukać "swojego miejsca". W końcu się udało! Gdy Urszula weszła tam po raz pierwszy, oniemiała z wrażenia. Oczywiście nie było istotne, że nie ma drzwi, okien, wody, podłóg... Właściwie niczego tam nie było, ale Ulka widziała tylko te pagóry, lasy szumiące, te łąki, ptaki... - I spotkałam tu ludzi tak życzliwych, tak kochanych...
Jej dzieci rozpoczęły naukę w wiejskiej szkole, szybko nawiązały przyjaźnie. Ulka była urzeczona przyjęciami urodzinowymi dzieci sąsiadów: nie był to "nadmuchany" kinderbal w wynajętej sali, jak to widywała w stolicy, lecz wielkie rodzinne święto. - Te dzieci też wydawały mi się inne - wspomina - swobodne, szczęśliwe, z ogromnym poczuciem bezpieczeństwa.  

We wrześniu kupili Wersal (tak nazwał dom poprzedni właściciel), a wiosną Ulka zakładała pierwszy ogródek. Życzliwy sąsiad zaorał kawałek ziemi. - O uprawie warzyw nie wiedziałam nic - wyznaje ze śmiechem. - Mój mąż zrobił piękny biały płotek, ja - równiutkie grządki. Dom był więc bez okien, drzwi, wody, ale za to z ogródkiem otoczonym białym płotkiem. Byliśmy zachwyceni naszą nową bajką. Z Warmią było tak, jak z miłością od pierwszego wejrzenia - stwierdza Ula. - Wiedziałam, że jeśli tu nie zamieszkam, coś ważnego mnie w życiu ominie. I poleciałam jak ćma do światła. Miałam wówczas względny spokój finansowy, bo co miesiąc wpływał czynsz z mieszkania w Warszawie.

Poddać się? Nigdy!

Najbardziej dokuczliwy był brak wody. Fachowiec nie mógł jej znaleźć, więc nie można było wykopać studni. Gdy przyszła zima i woda, którą sąsiedzi w baniaku przywozili im z jeziora, zamarzała, skuwali lód, żeby ugotować zupę, żeby się umyć. W domu ziąb potworny, bo źle zbudowany piec nie ratował sytuacji. Tej próby małżeństwo Ulki nie przetrwało...

Znów zamieszkała u znajomych. Powoli prowadziła remont, dzielnie stawiając czoła kolejnym wyzwaniom budowlanym i ogrodowym. - Wynajęła mnie do pracy, żebym oczyścił sufit przed malowaniem - opowiada sąsiad Uli. - Szło tragicznie: w ciągu godziny odskrobałem ledwie parę centymetrów W tym samym czasie, gdy ja czyściłem sufit, Ulka walczyła z ogrodem: twarda glina, chwasty. Myślałem: "Nie mogę się poddać, skoro kobieta daje radę". A ona w tym samym czasie zerkała na mnie i myślała: "Nie mogę się poddać, kiedy on tam tak haruje".
- Trwałam tu z niemal maniakalnym uporem - mówi Ulka. - Wszyscy mieli tu podobnie trudne życie, ale wspierali się nawzajem. Zawsze mogłam liczyć na dobre słowo, na poradę. Razem się bawiliśmy, razem rozwiązywaliśmy kłopoty. Owszem, byłam sama, ale nie samotna.

Zobacz także: