Schody każdego kolejnego dnia wydawały mi się coraz dłuższe. Ale nie korzystałam z windy. Chyba podświadomie oddalałam od siebie moment, w którym musiałam wejść do tego szpitalnego pokoju – izolatki, w której umierała moja mama…

Już nic nie mogłam dla niej zrobić, pozostała tylko modlitwa, w której prosiłam o lekką śmierć dla najbliższej mi istoty. I o odwagę dla siebie. Nie potrafiłam stanąć twarzą w twarz z własną bezsilnością. Przychodziłam codziennie, siedziałam przy mamie przez kilka godzin. Opowiadałam o tym, co dzieje się w domu, nie wiedząc nawet, czy słyszy chociaż jedno moje słowo. Łzy dławiły mnie w gardle, ukradkiem ocierałam je z policzków.
Nie mogłam pogodzić się z tym, że odchodzi. Mama, zawsze tak żywotna i pełna energii, wciąż, mimo ukończonych 70 lat, pełna pomysłów i planów na życie. 

Miesiąc temu miała wylew i do tej pory nie odzyskała przytomności. A od tygodnia oddychał za nią respirator. Bezradni lekarze twierdzili, że to długo nie potrwa…Tego dnia po dwóch godzinach czuwania przy mamie zeszłam do barku, by napić się kawy. Z kubkiem w ręce wyszłam przed szpital, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Wiosna nadchodziła już wielkimi krokami, czuć ją było w powietrzu. Wokół drzew unosiła się zielonkawa mgiełka – to nabrzmiałe pączki czekały, aby wybuchnąć nowym życiem. 

Przysiadłam na chwilę na ławce pod brzózką, na tyłach szpitala. To drzewo dobrze na mnie działało, dawało mi taką pozytywną energię. Żeby przetrwać do następnego dnia, kiedy znowu tu przyjdę. Wyjęłam z torby kanapki, bezmyślnie odgryzałam kawałek po kawałku, nawet nie czując smaku. W pewnej chwili kątem oka zauważyłam, że ktoś zbliża się do mojej ławeczki…

Przypomniał mi, że nadzieja umiera ostatnia 

Uniosłam głowę, ze dwa metry ode mnie stał mężczyzna w średnim wieku. Natychmiast zorientowałam się po jego ubraniu i dwóch wielkich torbach, które trzymał w rękach, że to człowiek żyjący na ulicy.

– Dzień dobry – pozdrowił mnie. – Przepraszam, czy mogę się przysiąść?

– Proszę bardzo – odparłam. 

Zobacz także:

Mężczyzna usiadł, oparł się plecami o poręcz ławki, torby położył u swych stóp.

Milczał. Ja też nic nie mówiłam, no bo o czym mogłabym rozmawiać z bezdomnym. Pogryzałam tę swoją kanapkę, popijałam wystygłą już kawą.
W pewnej chwili pochwyciłam jego spojrzenie. Patrzył spod oka na moją rękę z chlebem. Zrozumiałam, że jest głodny.

Sięgnęłam szybko do torby, na szczęście miałam tam jeszcze jedną kanapkę.

Jeżeli pan się nie obrazi, to proszę się poczęstować – wyciągnęłam do niego rękę.

– Nie obrażę się – mężczyzna pokręcił głową, w jego głosie był dziwny spokój.  – Ale może pani jest jeszcze głodna?

– Nie, ja się już najadłam – uśmiechnęłam się słabo.

Jadł powoli, odgryzał kęsy spokojnie, jakby chciał przedłużyć to jedzenie kawałka chleba w nieskończoność…

– Przychodzę tu do mojej mamy – powiedziałam, bo głupio było tak milczeć. 

– Miała wylew, lekarze nie dają jej nadziei.

– Tak czasem bywa – bezdomny pokiwał głową. – Ale nadzieję zawsze trzeba mieć, ona umiera ostatnia…

– Tak pan mówi? – spytałam z goryczą. 

– Tylko skąd brać tę nadzieję, skoro już wszystko zawodzi?

– Choćby z pogody ducha – odpowiedział i potoczył wokół spokojnym wzrokiem. 

– Wiosna idzie, niech pani patrzy! Wszystko ożywa na nowo. Kiedy przychodziłem tu jesienią, widziałem, jak powoli umierały liście, drzewa, trawa…

– Od dawna pan tu przychodzi? – spytałam, tylko żeby coś powiedzieć.

– Od dwóch lat – odparł. – To jest moja ławeczka, tu, pod tą brzozą. Lubię na niej posiedzieć, stąd mnie nikt nie przegania.

– Ale teraz ja panu zajęłam tę ławkę – uśmiechnęłam się przepraszająco.

– Jest tu dosyć miejsca dla nas obojga – odparł z tym swoim filozoficznym spokojem. – Dokąd trzeba będzie, możemy na niej siedzieć, pani i ja.

Dopiłam kawę, pożegnałam nieznajomego i wróciłam do mamy. Posiedziałam jeszcze u niej trochę, a potem z rezygnacją wróciłam do domu.
Następnego dnia rano, gdy robiłam sobie kanapki do pracy, nagle zatrzymałam się w pół ruchu, z nożem w ręce… I potem szybko ukroiłam jeszcze kilka kromek chleba, zaczęłam je smarować masłem. Pokroiłam pasztet i ogórka. Zaparzyłam mocnej kawy, napełniłam nią termos.

Po pracy jak zwykle odwiedziłam mamę. A gdy dwie godziny później wyszłam przed szpital, aby odetchnąć, na ławeczce siedział już mój nowy znajomy.

Podeszłam, usiadłam obok. Milczeliśmy. Po chwili wyciągnęłam termos, dwa plastikowe kubeczki. Przyjął kawę bez słowa, skinął tylko głową. A potem wziął ode mnie zawiniątko z kanapkami. Jedliśmy, nic do siebie nie mówiąc.

Nie miałam siły na żadne słowa, z mamą było dużo gorzej niż poprzedniego dnia. Im bardziej na dworze szalała wiosna, rozkwitały pączki na gałęziach drzew, tym bardziej przezroczysta robiła się jej twarz, a sińce pod oczami ciemniejsze. 

Odchodziła, a ja nic na to nie mogłam poradzić

I ta bezsilność dobijała mnie.

Westchnęłam, ręka z kubkiem zadrżała, trochę kawy wylało mi się na płaszcz…

Ciężko, co? – odezwał się mężczyzna.

– Bardzo – tylko tyle mogłam z siebie wydobyć, łzy znowu zaczęły mnie dławić w gardle. – Nie umiem się z tym pogodzić, wciąż liczę na jakiś cud.

– Cudów nie ma – zaśmiał się krótko.

– Co pan może o tym wiedzieć! – nagle poczułam straszliwą złość, nie tylko na tego bezdomnego, na ten jego stoicki spokój, ale na wszystko wokół, na zieloną bezwstydną wiosnę garnącą się do życia, przyrodę. – Pan, który… – urwałam nagle i zamilkłam, zdając sobie sprawę, co zamierzałam powiedzieć.

– Który jest nikim – mężczyzna pokiwał głową. – Tylko bezdomnym. To pani chciała powiedzieć, prawda?

– Przepraszam – pochyliłam głowę, nie broniłam już łzom płynąć po policzkach. – Nie panuję nad sobą…

– Pani myśli że zawsze taki byłem jak teraz? – mężczyzna znowu się zaśmiał. – Kiedyś miałem pracę, dom, dzieci… Ale nie wiem, czy pani w ogóle chce o tym słuchać…

– Proszę mówić – szepnęłam. – Mnie wszystko jedno, niech pan opowiada.

Obcy, bezdomny człowiek bardzo mi wtedy pomógł

I potoczyła się opowieść o ludzkim losie, zwyczajnym życiu… O wielkich pieniądzach zarabianych za granicą, o fałszywych przyjaciołach od kieliszka i kart, o kobiecie, której miłość była tylko ułudą; o porzuconej rodzinie, łzach i tęsknocie dzieci. I o cenie, jaką przyszło za to wszystko zapłacić, o odtrąceniu, upokorzeniu, samotności, wreszcie życiu na ulicy.

Poderwałam się w pewnym momencie z ławeczki, nie mogłam już dłużej słuchać tego, co mówił ten mężczyzna.  Dość miałam własnych problemów, w moim sercu nie było już miejsca na użalanie się nad losem innych!

Ale następnego dnia znowu ukroiłam więcej chleba. I znowu poczęstowałam nim bezdomnego, a on jak poprzednio, bez słowa przyjął z moich rąk kanapki i kubek z kawą.

– Uciekła pani wczoraj – powiedział po chwili, ale bez śladu wyrzutu w głosie.

Przepraszam, ale nie mogłam tego słuchać – pokręciłam głową. – To było zbyt trudne dla mnie. Przepraszam.

Mężczyzna się nie odezwał, skinął tylko głową, jakby doskonale mnie rozumiał.

– Muszę wracać do mamy – powiedziałam w którymś momencie, podnosząc się z ławki. – Ale… niech mi pan powie, jak pan może wytrzymywać takie życie, bez domu, na ulicy, w samotności?

Wolno uniósł głowę, przez chwilę patrzył na mnie tym swoim spokojnym wzrokiem.

– Prosiłem Boga o pogodę ducha, abym mógł się pogodzić z tym, czego nie mogę zmienić. Przynajmniej na razie – nagłym gestem ujął moją dłoń i uścisnął ją mocno. – Pani też musi się pogodzić z tym, na co nie ma pani wpływu… Żeby móc dalej żyć i nie oszaleć z rozpaczy.
Wróciłam do izolatki, wciąż myśląc o tym, co powiedział bezdomny. Nie wiedziałam, jak miał na imię, lecz jego słowa głęboko zapadły mi w serce:

„Pogodzić się z tym, co nieuniknione, żeby nie oszaleć z rozpaczy i móc dalej żyć”.

Nigdy już nie spotkałam tamtego mężczyzny. Może powędrował gdzieś dalej, w swoją bezdomną rzeczywistość. 

Ale to właśnie ten obcy człowiek przeprowadził mnie przez najgorsze chwile mojego życia. Żałowałam tylko, że nie zdążyłam mu podziękować. 
Gdy ostatni raz wychodziłam ze szpitala, przespacerowałam się alejką na jego tyłach. Ławeczka pod brzozą była pusta, nad nią zwisały delikatne, wiotkie, lecz zarazem ciężkie od nowego życia gałęzie. A w moją duszę spływało powoli ukojenie.