Monika Witkowska: "Nie jestem za tym, żebyśmy miały w górach taryfę ulgową"

Spotykamy się przed Twoją kolejną wyprawą – tym razem na K2. Wiem, że ekipa miała problem z otrzymaniem wiz. Czy zawsze przed wylotem są takie trudności?

W przypadku Pakistanu problemy z wizą są standardem - taki to „urok” tego kraju. Ja wizę już dostałam, ale pół ekipy jeszcze jej nie ma, tak więc agencja zdecydowała o przesunięciu wylotu. W przeciwieństwie do poprzedniej wyprawy na Broad Peak, gdzie dużo rzeczy od samego początku układało się pechowo, to przygotowania do wyprawy na K2 idą zadziwiająco dobrze. Mam nadzieję, że limit pecha jest wyczerpany i jestem optymistycznie nastawiona. Bardzo się z tej wyprawy cieszę, bo jest spełnieniem moich wieloletnich marzeń. W górach nie jest tak, że jak marzę o szczycie to on jest zagwarantowany na 100%. Wiem, że ze swojej strony dołożyłam wszelkich starań i wysiłku, żeby zwiększyć sobie szanse. Zakładam optymistyczny wariant. Jadę z nastawieniem, że nic za wszelką cenę.

Ile czasu potrzeba, by zorganizować wyprawę na ośmiotysięcznik tysięcznik?

Ile trwa zorganizowanie takiej wyprawy?

Przeciętna wyprawa na ośmiotysięcznik trwa półtora do dwóch miesięcy. Przy moim podróżniczym podejściu do wypraw dodaję sobie trochę czasu, żeby coś jeszcze przy okazji zobaczyć. Na miejscu, z pobytami w bazie, kiedy się czeka na pogodę to trzeba liczyć miesiąc z jakimś haczykiem. Natomiast przygotowanie to praca, którą trudno przełożyć na jakieś ramy czasowe.

Przygotowania zaczynają się o wiele wcześniej?

Rzeczywiście, to długie miesiące. Chodzi przede wszystkim o przygotowania kondycyjne, co jest nieprzeliczalne i zabiera mnóstwo czasu. Ja teraz przed K2, praktycznie codziennie albo co drugi dzień spędzam dwie godziny na siłowni. Przy moim napiętym grafiku to jest bardzo trudne do wykrojenia, ale bez tego kondycji się nie zrobi. Czasem mam ochotę odpuścić trening, ale potem mi zabraknie te sto metrów do szczytu albo niedostatek sił może zaważyć na moim zdrowiu czy życiu. Treningi są strasznie czasochłonne.

Ekwipunek Moniki Witkowskiej przygotowany do wyprawy na K2 / fot. Instagram Moniki Witkowskiej @monika_around_the_world

Zobacz także:

Kobieta-himalaistka mówi o tym, co jest natrudniejsze w organizacji wyprawy

Co jest najtrudniejsze w organizacji wyprawy?

Jest mnóstwo papierkowej roboty. Dla mnie koszmarem są wszelkie sprawy związane z szukaniem finansowania. Szukanie sponsorów to niezwykle czasochłonna droga przez mękę i marzyłaby mi się sytuacja, kiedy mogłabym sama w pełni sponsorować swoje wyprawy. Oczywiście to i tak w dużej mierze są moje pieniądze.

Korzystasz z pomocy agencji górskich?

Wszyscy korzystają z pomocy agencji, nawet najlepsi wspinacze świata. Samodzielne organizowanie wyprawy nie wchodzi w ogóle w rachubę. Chociażby ze względu na to, że byłoby to nieopłacalne, zwłaszcza w przypadku Pakistanu. Nawet nie wiadomo, jakie zezwolenia dokładnie trzeba załatwić. To nie jest tylko zezwolenie na wspinanie, ale mnóstwo dokumentów związanych z przebywaniem w strefie przygranicznej. Tym się zajmuje lokalna agencja, ale z nią się też bardzo długo negocjuje. Każdy punkt w umowie ma przeliczenie na pieniądze. Wszystko trwa i trwa… W Pakistanie często można usłyszeć hasło „Inszallah”, czyli wszystko w rękach Allaha. To jest takie słowo wytrych i potrafi Europejczyka naprawdę wyprowadzić z równowagi. Trudno jest coś zaplanować i zorganizować. To oznacza mniej więcej – zajmiemy się twoją sprawą albo się nie zajmiemy…

Twoje książki mają charakter dziennika. Kiedy znajdujesz czas na pisanie?

Blog, który prowadzę na wyprawie jest podstawą książki. Nie jestem w stanie wymyślić fabuły po powrocie i pamiętać dokładnie, co się działo. Nie mam aż tak rozwiniętej wyobraźni, żeby robić później dialogi. Wrażenia spisywane są na bieżąco, a po powrocie rozszerzam wątki. Dopiero w domu mam dostęp do źródeł, bibliotek, książek, Internetu i kontaktów do wielu osób. Bloga pisze się szybko, ale zebranie informacji, które potem w ramkach są w książce, wymaga czasu i pracy. Z takim pisaniem na bieżąco jest trochę kłopotów, bo bywa problem z ładowaniem sprzętu - laptopa. Często bywało tak, że miałam i czas, i siłę, ale generator w bazie był włączany, przykładowo tylko na dwie godziny przy kolacji, więc trzeba było się dopasować. Nie zabieram laptopa ze sobą do wyższych obozów, bo tam się liczy każdy gram. Pewne rzeczy nagrywam lub notuję w telefonie. Pisać mogę w te dni, kiedy jestem w bazie, ale… wieczorami jest po prostu zimno. Próbowałam pisać, ale ręce i palce grabieją. Najczęściej więc pisałam rano, jak słońce ogrzewało mi namiot. 

W książce opisujesz wiele sytuacji, które Cię spotkały w Pakistanie, z naszego punktu widzenia często absurdalnych. Czy przywykłaś już do mentalności Pakistańczyków?

Jedyna rada to przestawić się na myślenie, że jesteśmy w danym kraju gośćmi i nie zmienimy mentalności lokalnych ludzi, nie zmienimy przepisów. Żeby sobie nie psuć humoru, to trzeba pewne sprawy zaakceptować. Z drugiej strony uważam, że w tym tkwi jakiś paradoksalny urok Pakistanu. To w ogóle jest szalenie ciekawy kraj. Turysta, podróżnik spotyka się z niesamowitą gościnnością. Ludzie przychodzą do nas co chwila, żeby zrobić zdjęcia lub zapytać w czym pomóc. Często są problemy językowe, ale w sumie to nie stanowi jakiejś bariery. Ludzie są naprawdę bardzo otwarci i dla mnie jest to jeden z najfajniejszych krajów, w jakich miałam okazję być. 

Pakistan oczami kobiety: jakie są różnice w traktowaniu kobiet i mężczyzn?

Jak oceniasz Pakistan z perspektywy kobiety?

Poruszam wątki dotyczące kobiet w książce kilka razy. Z jednej strony jest problem, żeby zaakceptować dominującą rolę mężczyzn. O tym też wspominała Polka mieszkająca w Pakistanie, z którą wywiad zamieszczam w książce. Opowiadała, na przykład, jak trudno załatwić kobiecie jakąkolwiek sprawę urzędową, czy nawet zrobić większe zakupy bez towarzystwa mężczyzny. Na przykład, kiedy przyjechała do marketu budowlanego, właściciel rozmawiał tylko z mężczyznami a ją całkowicie ignorował.

Z drugiej strony ciekawe jest podejście do niektórych tematów, wydawałoby się tabu w muzułmańskim kraju. Kwestie LGBT albo sprawy aborcji są zdecydowanie lepiej postawione niż u nas. Myślę, że traktowanie Pakistanu jako taki trzeci świat jest według mnie bardzo mylne i możemy być bardzo zaskoczeni. 

Zdarzało Ci się podróżować po Pakistanie samotnie?

Tak, jeździłam sama po Pakistanie i spotykałam się z ogromną życzliwością. To jest zupełnie inne podróżowanie niż na przykład w Indiach, gdzie miałam dużo problemów. Takich damsko – męskich. W przypadku Pakistanu czułam się zdecydowanie bardziej bezpieczna. Było mi trudniej niż podróżującym mężczyznom, bo na przykład miałam problem, żeby znaleźć tanie hotele, ale to nie wynikało z dyskryminacji. Powodem było to, że mimo wszystko kobieta podróżująca bez męża, brata, czy najbliższej rodziny budzi zdziwienie. Ten kraj nie jest jeszcze mentalnie przygotowany na to, że pojawia się samotna podróżniczka. Odsyłano mnie do drogich hoteli, ale wynikało to z troski o moje bezpieczeństwo. Natomiast z drugiej strony spotykałam się z tym, że ludzie bardzo pomagali, również mężczyźni. To była taka bezinteresowna pomoc. Na zasadzie: „chcemy pokazać, że jesteśmy gościnnym narodem i dlatego pomagamy”.

Sama doświadczyłaś tych różnic w traktowaniu kobiet? Mam na myśli kontakty z Twoim Szerpą.

Duża część problemów na mojej wyprawie wynikała z komunikacji z moim HAPem (w Pakistanie odpowiednik nepalskich Szerpów nazywa się High Altitude Porter czyli HAP). Zazwyczaj większość z nich słabo mówi po angielsku albo w ogóle nie mówi. Tutaj rzeczywiście z tym się borykaliśmy, ale jeszcze był problem mentalnościowy. Chłopak rzeczywiście miał problem z tym, żeby zaakceptować, że to ja jestem poniekąd jego bossem. To ja decyduję w wielu sprawach. Na tym polu był szczególnie duży zgrzyt, a przez jego konsekwencje straciłam szansę na szczyt, a właściwie straciłam ją dwa razy. 

Monika Witkowska: "Byłoby inaczej gdybym była mężczyzną. Gdyby to był układ facet – facet to działałoby to inaczej"

Kto zostaje partnerem wspinaczkowym? Czy decyduje tu przypadek?

Z HAPami jest podobnie jak z Szerpami. Jeżeli kogoś znamy to możemy zasugerować agencji, że chcemy wspinać się z tą osobą. Natomiast Pakistańczyków działających na ośmiotysięcznikach, którzy mogą być naszymi partnerami u góry, jest zdecydowanie mniej i są dużo gorzej wyszkoleni i wyposażeni od swoich nepalskich kolegów. Przykładowo Fide, mój HAP, nie miał swojej kuchenki, podczas gdy ja miałam swoją maszynkę i swój gaz. Fide od początku wiedział, że będzie mógł ich używać. Potem okazało się, że on nie za bardzo radził sobie z obsługą maszynki, ale z mojej pomocy nie chciał skorzystać. Nie będzie mu „baba” mówiła, co ma robić! Finał był taki, że nadmiernie ulatniał mu się gaz. Prosiłam, żeby otwierać i wentylować namiot, ale jemu było zimno i już był powód do kłótni. Był taki moment, kiedy Fide po prostu stracił siły, dlatego, że nie miał wartościowego jedzenia ze sobą.

Ile można przetrwać na ciasteczkach, herbatnikach i rodzynkach? Chciałam mu dać jedzenie a nawet przyrządzić, ale odmawiał. Męska duma mu na to nie pozwalała. Ja myślę, że byłoby inaczej gdybym była mężczyzną. Gdyby to był układ facet – facet to działałoby to inaczej. 

Czy można powiedzieć, że z powodu braku tego damsko – męskiego porozumienia straciłaś szansę na zdobycie szczytu?

Nie chcę tutaj przytoczyć całej książki, ale w pewnym momencie ataku szczytowego Fide stwierdził, że nie idzie dalej, bo go boli brzuch. Nie miałam o to żalu. Mogą się zdarzyć różne sytuacje zdrowotne. Nikt z nas nie jest maszyną, ale pewne sytuacje nie powinny mieć miejsca. Miałam żal o to, co się działo później – w tym momencie skończyło się jego zainteresowanie tym, co dalej ze mną. Natomiast z drugiej strony, gdyby Fide podzielił się tą informacją wcześniej, można było temu zaradzić. Są w końcu leki, można było się domówić z kimś innym. To nie była nagła sytuacja – taka z minuty na minutę. Wcześniej współpracowałam z Szerpami nepalskimi, więc wiem, że problem nie tkwi we mnie. Chociażby na wyprawie na Lhotse - z Szerpą, który był moim partnerem przy ataku szczytowym, rozumieliśmy się bez słów. Gdyby była możliwość, żeby on wchodził ze mną na kolejny szczyt – byłoby bardzo fajnie. 

Wyprawa na Broad Peak: wspomnienia Moniki Witkowskiej

Jak dziś oceniasz tamtą wyprawę na Broad Peak?

Muszę powiedzieć, że atak szczytowy był w sumie dla mnie szczęśliwy. Przez długi czas miałam w podświadomości, że ta góra nie chce mnie na tym swoim szczycie i że cały czas mi to pokazuje. Odnosiłam wrażenie, że Broad Peak mnie nie lubi i tyle. Potem to swoje myślenie zupełnie zmieniłam - doszłam do wniosku, że jest odwrotnie, ta góra jednak naprawdę mnie lubiła. Robiła wszystko, żebym na szczyt nie trafiła, bo wtedy to ja znalazłabym się na miejscu Koreańczyka, który tam zginął. Poszłabym dokładnie tą trasą, którą on wybrał, a to była zdradziecka droga. Co istotne - Koreańczyk był bardzo doświadczony - Broad Peak był dla niego ostatnim szczytem w koronie Himalajów i Karakorum. Na nim właśnie kończył zdobywanie wszystkich ośmiotysięczników. Stanął na szczycie. Niestety okazało się, że był też ostatnim w sensie dosłownym, bo wkrótce po tym spadł ze zdradzieckiego nawisu.

W trakcie wyprawy musiałaś pokonać wiele przeszkód…

Fakt, po drodze zdarzyło się wiele sytuacji, które sprawiły, że czułam takie ręce, które mnie od tego szczytu odpychają. W pewnym momencie, niestety musiałam wrócić do namiotu w obozie trzecim i powiedzieć sobie, że to już koniec mojego ataku szczytowego. Było rozżalenie, wkurzenie i złość. Płacz z bezsilności, że wszystko poszło nie tak. Tyle, że później się okazało, że to ja byłam właśnie największą wygraną. Nie dość, że nie znalazłam się na miejscu Koreańczyka, to jeszcze zaoszczędziłam dużo sił i zdrowia. Czyli wyprawa była jak najbardziej udana, chociażby z tego oczywiście powodu, że wróciłam. Nie zniechęciłam się do gór. Mam nowe przemyślenia, wnioski i „power” do tego, żeby teraz, mam nadzieję z sukcesem podziałać na K2.

To nie było twoje pierwsze spotkanie z Broad Peakiem, prawda? 

Tak, ja się chyba przyzwyczaiłam do tego, że na wszystkie inne ośmiotysięczniki wchodziłam za pierwszym razem. Manaslu, Lhotse, Everest. Jechałam na wyprawę i stawałam na szczycie. W himalaizmie nie zawsze tak jest. Na wiele szczytów himalaiści jeżdżą po wiele razy. Mówię tutaj "himalaiści”, chociaż Broad Peak i K2 to Karakorum, czyli inny masyw, ale tak mówimy żargonowo. Trzeba pamiętać, że w przypadku wszystkich gór, nie tylko ośmiotysięczników – nie ma gór łatwych. Do każdej góry trzeba podchodzić z szacunkiem, pokorą i mieć dużo cierpliwości. A Broad Peak jest humorzastym szczytem. Nie należy do szczególnie trudnych technicznie, ale jest zdradziecki, bo są miejsca lawinowe, jest sporo szczelin, są spadające kamienie. Poza tym w Karakorum zawsze jest loteria z pogodą. Szczególnie było to widać w zeszłym roku. Kiedy na innych górach w Karakorum warunki pogodowe w danym dniu były dobre, to nad Broad Peakiem przewalały się chmury, które sprawiały, że ataki szczytowe nie wychodziły. 

Twoje ostatnia książka ma wymowny tytuł „Broad Peak. Darowane Życie”. Czy zgodzisz się, że uratowało Cię Twoje doświadczenie? 

Wielu sytuacji w górach nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Jeśli chodzi o mnie, to wydawało mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy razem z Fidem na ten szczyt doszli. Byłam naprawdę dobrze przygotowana, pełna sił a zdarzyło się coś, co przekreśliło wszelkie plany. Mam górskie doświadczenie, ale równocześnie cały czas wciąż jeszcze się uczę. Każda sytuacja jest inna. Faktem jest, że gdybym miałam mniejsze doświadczenie górskie, mogłoby być inaczej. Na przykład są wśród wspinaczy dyskusje, czy przy atakach szczytowych brać ze sobą czekan czy nie? Ja ten czekan ze sobą miałam i gdy spadałam, czy raczej zsuwałam się po zboczu, szybko tracąc wysokość, to on uratował mi życie. Jego użycie pomogło wyhamowywać i nie spaść. 

Czy będzie kolejna wyprawa na Broad Peak w przyszłości?

Nie, bo nie wychodzę z założenia, że do trzech (lub więcej) razy sztuka. Nie dlatego, że się obraziłam na górę. Po prostu uznałam, że znam tę górę już dobrze, więc czas i fundusze wolę wykorzystać na zupełnie inne rzeczy. Zobaczyć nowe widoki, poznać specyfikę kolejnych szczytów. Moje zainteresowanie są bardziej podróżnicze niż sportowe. Nie interesuje mnie bicie rekordów. Ważniejsza jest dla mnie góra i to, co się na niej dzieje, a także ludzie, których spotykam. Lubię po drodze porozmawiać, jeżeli pogoda na to pozwala, bo potem przelewam to na karty książki. Szczyt jest ważny, ale istotna jest też droga na szczyt. 

Himalaistka pod górą Broad Peak / fot. Instagram Moniki Witkowskiej @monika_around_the_world

Co znajduje się w plecaku himalaistki?

Co zabierasz ze sobą na wyprawę?

Do bazy możemy zabrać dużo bagażu. Na K2 mam limit 70 kilo, czyli bardzo dużo. Umawiamy się z agencją na dostarczenie takiej ilości bagażu i nie musimy tego wnosić na własnych plecach. Mamy tragarzy, muły i umówiony bagaż dostaniemy w bazie. Natomiast problemem jest to, że ten bagaż trzeba dostarczyć najpierw do Pakistanu, a każdy kilogram ponad tradycyjny limit, to spore pieniądze. Większość bagażu to sprzęt, który jest bardzo ciężki. Dodatkowo, żeby obniżyć koszty wyprawy, zabieram ze sobą jedzenie. W bazie mamy posiłki zapewnione, ale do wyższych obozów muszę zabrać swój prowiant, no i kuchenkę, ekwipunek biwakowy, a to wszystko waży. Karimaty, śpiwory – bo trzeba wziąć minimum dwa (jeden zostaje w bazie, drugi używa się w wyższych obozach).

Z niektórych rzeczy trzeba pewnie zrezygnować?

To jest strategiczne myślenie - żeby nie płacić za nadbagaż pewnych rzeczy nie będę brała z Polski. No przykład chusteczki nawilżane, żeby się odświeżyć jak nie będzie możliwości się umyć. To akurat dosyć ciężka rzecz, którą kupię sobie na miejscu. Albo szampon. W Pakistanie są normalne sklepy, gdzie można wszystko kupić, więc po co mam takie rzeczy wozić? Zamiast tego szamponu wolę zapakować śrubę lodowcową, której tam nie kupię.

Jakie osobiste drobiazgi towarzyszą Ci na wyprawie?

Zabieram amulety, które przypominają mi bliskie osoby. Na pewno wezmę pluszowego misia od mojego męża. Wezmę też maskotkę, którą zrobił mi samodzielnie Antek, czyli mój podopieczny z ostatniej wyprawy. Antek to chory chłopiec, któremu przy wsparciu internautów kupiliśmy wymarzony wózek, bo Antek sam nie chodzi. Spakuję też aniołka od chorej Madzi, mojej podopiecznej po wyprawie na Manaslu i założę wisiorek – koniczynkę, którą dostałam od koleżanki z Łodzi. To są takie rzeczy, które dostaję od kogoś na szczęście i zabieram ze sobą. Trudno powiedzieć, czy one mi przynoszą szczęście, ale na pewno miło jest wiedzieć, że mam takie wsparcie.

Czy w Twoim bagażu jest miejsce na ulubioną książkę?

Uwielbiam czytać książki, ale one są ciężkie, więc wezmę tylko jedną. Na pewno będę miała ze sobą sporo audiobooków, chociaż ja normalnie wolę czytać niż słuchać. W górach człowiek wcześniej chodzi spać - jak tylko zajdzie słońce robi się bardzo zimno i wtedy, zwłaszcza w tych wyższych obozach, już o godzinie 7- 8 leżymy w śpiworach. Co prawda wcześnie się też budzimy, ale na przykład ja mam problem, żeby tak wcześnie zasnąć. No to wtedy słucham audiobooków. Na każdą wyprawę zabieram też InReacha, czyli komunikator satelitarny Garmina. To dzięki niemu mam możliwość połączenia się z bliskimi. Lubię sobie tak wieczorem „poesemesować”. To też jest ważne, jeżeli chodzi o prognozy pogody czy innego typu informacje. Nie mam ze sobą telefonu satelitarnego, który jest drogi w użyciu i jest go ciężko naładować – na ładowanie komunikatora wystarczy bateria słoneczna. 

Co jedzą himalaiści?

Wspomniałaś, że zabierasz własny prowiant. Masz jakieś ulubione smaki?

Z ulubionych rzeczy do jedzenia, to na pewno wezmę żółty ser, bo tego na wyprawach nie mamy. Zabiorę też moje ulubione słodycze, bo jestem strasznym łasuchem. To może wbrew sportowemu trybowi życia, ale uwielbiam słodycze, zwłaszcza po ciężkim dniu. Mam też zawsze liofilizowane owoce, bo ich też brakuje na wyprawach. 

À propos liofilizowanej żywności, w książce jest mowa o bigosie…

Bigos koniecznie zabiorę. Korzystam z produktów polskiej firmy Lyofood, która ma w ofercie sporo takich naszych smaków. Między innymi bigos, przy czym nie jest to żaden sztuczny bigos, na zasadzie bezwartościowego jedzenia, tylko odpowiednio spreparowany, z naturalnych składników. Po zalaniu gorącą wodą rzeczywiście zamienia się w taki bigos, jaki lubię, kojarzący mi się z domem. Poza tym to smak, który lubię na każdej wysokości. Nie jest to wcale takie oczywiste, bo często bywa tak, że to, co lubimy jeść nisko, u góry nam nie smakuje. 

Jak długo organizm dochodzi do siebie po wyprawie na ośmiotysięcznik?

To jest indywidualna sprawa. My już w trakcie wyprawy staramy się przeciwdziałać skutkom ubocznym. Pamiętam, że na Evereście, nie miałam jeszcze takiej wiedzy dietetycznej jak teraz. Działałam trochę „na żywioł” i podczas trzytygodniowej aklimatyzacji straciłam 10 kilo. Nie jest to zdrowe, zwłaszcza, że w pierwszej kolejności zanikają mięśnie. W przypadku kobiet zmniejsza się również biust. Do tego dochodzą jeszcze inne rzeczy jak zapadnięte oczy i w ogóle człowiek wygląda jakby był chory. Do takich sytuacji absolutnie nie powinno się dopuszczać. Poza tym na wyprawie bardzo wychodzą mi włosy i są problemy ze skórą – sypie się jakbym miała łupież. Jest bardzo wysuszona, co jest efektem wysokogórskich realiów.

Monika Witkowska w Himalajach / fot. Instagram Moniki Witkowskiej @monika_around_the_world

 

Monika Witkowska o tym, czy na na ośmiotysięczniku jest miejsce na kobiecość?

Jak wtedy dbasz o siebie?

Mając pewne doświadczenie i wiedząc np. jak reaguje skóra, zabieram pewne kosmetyki. Nie chodzi mi o to, żeby przygotować się do konkursu piękności, ale zabieram kremy regeneracyjne. Nie używam ich codziennie, bo często jest tak, że człowiek nie ma nawet jak się umyć, a do wyższych obozów też nie będę ich targać ze względu na wagę. Natomiast w bazie można się co jakiś czas wykąpać i wtedy robię sobie takie mini spa. To też jest ważne dla mnie psychicznie, żeby się trochę, jak ja to mówię – uczłowieczyć. Bardzo dbam też o to, żeby mieć dobry krem z filtrem. Taki, który będzie rzeczywiście chronił skórę - mój ulubiony to "setka" Dr Ireny Eris.

Do tego dochodzi odpowiednie odżywianie się?

W tej chwili, żeby nie mieć takich ubytków wagi, dbam bardzo o to, żeby dostarczać białko i odpowiednio suplementować minerały. To ważne, zwłaszcza, że woda, którą otrzymujemy ze śniegu, jest kompletnie bezwartościowa. Nie ma żadnych minerałów a jeszcze nam wypłukuje minerały z organizmu. Dawniej po takich wyprawach to rzeczywiście długo się dochodziło do siebie. Wracaliśmy wyniszczeni kompletnie. Natomiast teraz mamy odżywki i suplementy. Wiemy jak się odżywiać i regeneracja jest dużo szybsza. 

Po powrocie z wyprawy ubierasz się w sukienkę…

Przed wyprawą też ubieram się w kobiece ubrania – lubię sukienki i spódnice. Zauważyłam coś takiego, że czasami jak gdzieś wystąpię publicznie w sukience, to niektórzy są zawiedzeni. Sporo osób spodziewa się, że będę ubrana, tak jak bym dopiero zeszła z gór, tylko bez raków... To zawsze budzi duże zdziwienie – to Ty chodzisz w sukienkach? Noszę też buty na obcasie. Co prawda, nie codziennie, raczej na imprezę czy oficjalne spotkanie, ale lubię założyć szpilki i wtedy bywa duże zaskoczenie. Ponieważ dużo jeżdżę po Warszawie rowerem, mam też sukienki, które i na rowerze się doskonale sprawdzają. Miałam kiedyś taki "kompleks”, że przez intensywne treningi mam dość umięśnione łydki i ramiona. Przestałam się jednak zastanawiać jak to wygląda. Staram się ubierać tak, aby było mi dobrze, no i wygodnie.

Czy na ośmiotysięczniku jest miejsce na kobiecość?

Jeśli chodzi o makijaż w górach to są dziewczyny, które się malują, ale raczej nieliczne. Ja rezygnuję z makijażu, zwłaszcza, że wolę skupić swoją energię na czym innym. Chociaż przyznam się, że z takich „makijażowych” kosmetyków to na wyprawie mam ze sobą tusz do rzęs. Stosuję go jednak sporadycznie.

Pokazanie, że jesteśmy kobietami jest fajne, ale nie jestem za tym, żeby kobiety miały w górach jakąś taryfę ulgową. Skoro się godzimy na takie hobby, to natura jest równa w stosunku do wszystkich. Równocześnie, nie uważam, żeby na każdym kroku podkreślać, że koniecznie mamy być silniejsze od facetów.

Środowisko himalaistów postrzegane jest jako typowo męskie. Czy dużo kobiet bierze udział w wyprawach?

Tak, jest ich coraz więcej, chociaż o wyprawach kobiecych w Polsce mówi się bardzo mało. Jest grupa Polek, które odnoszą sukcesy, ale mogą robić nawet więcej niż mężczyźni, a zupełnie się o nich nie mówi. Nie mają też żadnej pomocy, chociażby finansowej. Miło byłoby, gdyby na przykład Polski Związek Alpinizmu, bardziej zauważał himalaizm kobiecy. Chodzi między innymi o poparcie, które może mieć przełożenie na zdobywanie funduszy. To bardzo istotne, a dziewczyny są zostawione z tym same sobie.  Mało tego, są liczne przykłady wypraw, kiedy kobiety robiły dokładnie to samo, co mężczyźni – no i o panach się mówiło, o kobietach już nie. Ciekawie jest też używanie tlenu – kobietom się to wytyka, a w przypadku panów, którzy tak samo z tlenu korzystają, temat jest pomijany.

A tak na marginesie to mam teraz szansę stać się najstarszą kobietą na szczycie K2 (śmiech). Nie chodzi mi o bicie rekordów - mówię o tym, żeby pokazać, że kobiety z mojego pokolenia powinny walczyć o swoje marzenia i nie odpuszczać. Wiek jest tylko zapisem w dokumentach a każdy ma tyle lat na ile się czuje. 

Monika Witkowska na Kilimandżaro / fot. Instagram Moniki Witkowskiej @monika_around_the_world

Relacje z wypraw Moniki Witkowskiej można śledzić na: 

AKTUALIZJACJA, 22.07.2022: Monika Witkowska zdobyła K2

Jako druga Polka w historii po Wandzie Rutkiewicz Monika Witkowska stanęła dziś na szczycie K2 (8611 m n.p.m.).

»Choć dotarł do mnie tylko krótki sms ze szczytu, to wiem, że ostatni etap wspinaczki był bardzo ciężki ze względu na pionowe ściany okute lodem, w tym legendarne, wąziutkie przejście zwane "szyjką butelki", a nad nim olbrzymi serak. Strome wejście powyżej 8200 metrów plus sypki, głęboki śnieg było prawdopodobnie  najtrudniejszą wspinaczką dla Moniki w jej karierze. Wchodząc na K2 Monika napisała również, że się poryczała ze szczęścia. Spełniła swoje największe górskie marzenie. Teraz wraca do obozu 3. Miejmy nadzieję, że spokojnie i bez przeszkód!« - czytamy na stronie Monika Witkowska - Podróże małe i duże - pisze portal miłośników Tatr, tatromaniak.pl.

Serdecznie gratulujemy!

CZYTAJ TAKŻE: