Kiedy po raz pierwszy trafiłem do Buenos Aires, zobaczyłem parę tańczącą na ulicy do muzyki Astora Piazzolli. To było magiczne. I okazało się zaraźliwe. Po powrocie do rodzinnego miasta rzuciłem się w wir nauki. Wiedziałem już, że nie raz jeszcze zawitam do Portu Dobrych Wiatrów, jak nazwali to miejsce hiszpańscy odkrywcy. Od tego czasu minęło jedenaście lat. Wysiadam na lotnisku w Buenos. Zamiast inspektora imigracyjnego, z kamienną twarzą lustrującego przybyłych, wita mnie uroczy staruszek, tak przejęty wbiciem stempla w odpowiednim miejscu, że aby dodać mu otuchy, wraz z nim pochylam się nad formularzem. Oto Ameryka Południowa, nikt się nie spieszy, wszyscy wierzą, że co ma być, to będzie. Wiem już, że dotarłem na miejsce.
Buenos Aires wybudowali europejscy emigranci mniej więcej trzysta lat temu. Z niewiarygodnym rozmachem zrobili coś z niczego. Przy nabrzeżu, na argentyńskiej pustyni, powstała metropolia. Jej bogactwo musiało wtedy oszałamiać, bo wciąż zadziwia. Choć dziś wszystko jest podupadłe, przykryte warstwą kurzu, jakby zaraz miało się rozsypać: arcydzieła architektury, uliczny chodnik czy drzwi do gimnasio. Ale nikogo to nie bulwersuje. Tak jakby wraz z końcem cudu ekonomicznego na początku XX wieku stanęły wszystkie fabryki z częściami zamiennymi. Nic się nie wymienia, nikt niczego nie remontuje. Powiedzenie  „más o menos” (co znaczy: „tak czy siak”) solidnie się tu zakorzeniło.

Mieszkam w San Telmo, starej, portowej części miasta, dziś uchodzącej za mekkę artystów. Wąskie uliczki, błyszczące szyby szacownych antykwariatów, a obok graciarnie, pękające od zgromadzonych w nich rupieci. Małe restauracyjki i obowiązkowe tanguerias (muzyczne kluby tańca). Patronem dzielnicy jest Pedro Telmo – hiszpański dominikanin do głębi przejęty swoją misją nawracania zbłąkanych owieczek, głównie marynarzy. Musiał im nieźle zajść za skórę, bo – odpłacając pięknym za nadobne – okrzyknęl i go świętym, a potem jego imieniem nazwali dzielnicę domów publicznych i mordobójczych knajp. Mieszkam w kamienicy, która to wszystko widziała. Czasami przykładam ucho do ściany, czekając, aż mi opowie przynajmniej jedną historię. Na razie słyszę tylko kłótnie sąsiadów.

To także tutaj zagnieździł się „lubieżny” taniec, czyli tango. Nikt nie wie, skąd dokładnie przyszło. Istnieją teorie, że od niewolników afrykańskich, a może od Włochów. Jedno jest pewne: w dzielnicy portowej, w domach rozpusty braciszka Telmo, poczuło się najlepiej. Argentyńska arystokracja unikała go jak zarazy. Nawet wtedy, kiedy po debiucie tanga w Paryżu europejscy dyktatorzy mody na jego punkcie dosłownie oszaleli. I tak już zostało: tango w Argentynie należy do ludu, w Europie – do wyższych sfer.

Listopadowa, wiosenna niedziela. Zmierzam na targ staroci, Feria de San Telmo, z którego słynie „moja dzielnica”. Stragany rozsiadły się na najmniejszym skrawku ponadkilometrowej, brukowanej ulicy Defena. Przedzieram się wśród gratów, które tutaj nazywane są „antykami”. Kryształowe wazony, nadprute szydełkowe obrusy, zaśniedziałe łyżeczki do mate, stół na trzech nogach… Idąc dalej, doznaję czegoś w rodzaju déjà vu. Toż to samo widuję na co dzień w Krakowie! Oprócz standardowych obrazków, breloczków, statuetek jest mim udający Gardela (argentyńskiego śpiewaka tanga), którego mogę wskrzesić za dwa pesos, jeździec bez głowy, ale w obowiązkowym czerwonym krawacie i kapeluszu (pst! na drucie). Są parodie milong, przypominające brzdąkającego grajka na rogu Szpitalnej i Małego Rynku. A zamiast w dobczyckie dyby, mogę włożyć głowę w drewnianą sylwetkę tancerza i uwiecznić to na zdjęciu, za odpowiednią opłatą oczywiście. Skądś dobiega muzyka, ale tancerze jeszcze się nie kwapią. Za gorąco. Ona pozuje, demonstrując kabaretki na nogach do samego nieba (i cóż, że gdzieniegdzie cerowane?), on szuka chętnych, którzy zechcą zainwestować w zdjęcia z tancerką tanga. Dziękuję uprzejmie. Wybieram się gdzie indziej. Do El Beso. To jedna z najbardziej znanych milong, czyli argentyńskich klubów  dla tancerzy tanga. Szydzę, że El Beso to El Beso del Muerte (czyli pocałunek śmierci). W Buenos tęsknota za przeszłością jest wszechobecna. Ale El Beso wręcz  udaje, że czas po prostu nie istnieje. Przekraczam próg, i co widzę? Na parkiecie El Flaco Dani, jeden z ważniejszych kapłanów tanga, tancerz ponad 80-letni i niewiarygodnie chudy. Ale ileż w nim siły! Dziarsko „zawija” zdezorientowaną turystką. Trzyma ją bardzo blisko, „twardą ręką”. Im bardziej ona traci głowę, tym mocniej on ją przyciska. Piski, szaleństwa, niemal do utraty tchu. 

Być w Buenos i nie zajrzeć do dzielnicy La Boca, to jak ominąć plac św. Piotra w Rzymie. Toteż zaglądam tam mimo upału (wiadomo, listopad, początek lata) i turystycznego oblężenia. Dzielnica robi dziwne wrażenie zaraz za nowoczesnym centrum z sześciopasmową ulicą 9 Lipca. La Boca, czyli usta, obejmuje deltę dwóch rzek: Riachuelo i La Plata. Wzdłuż wybrukowanych ulic stoją conventillos – niewielkie kolorowe domy. Niektóre obite blachą falistą, niektóre na palach, bo rzeki lubiły wylewać. Nie składają się z mieszkań, lecz z pojedynczych pokoi. Ze wspólną dla wszystkich mieszkańców kuchnią, jadalnią, łazienką, nawet ubikacją. Łączą je galerie z wejściami do tych minilokalików. Do dziś takie „stancje” wynajmowane są przez rodziny lub grupę osób. Na początku dwudziestego wieku mieszkali tutaj najbiedniejsi emigranci z różnych części Europy. Robotnicy, którzy pracowali w porcie i stoczniach, a domy sklecal i z materiałów, które zostały im z budowy statków. Malowali je resztkami farby ze stoczni. Stąd niezwykłe, surrealistyczne kolory. Z czasem takie malowanie domów stało się wśród mieszkańców La Boci tradycją, a sama ulica – symbolem Buenos Aires.

Pierwszy swój stek jem w parilli, czyli miejscowej stekarni, o wdzięcznej nazwie Siga La Vaca („Dawaj za Mućką”). Umówiłem się tam z Eugenią i Sebastiánem, parą młodych argentyńskich tancerzy tanga, których niedawno poznałem w krakowskim Klubie Kolejarza. „Wymiatali” tam jako gwiazdy. Dziś jednak gwiazdą będzie krowa – niemal jedyna żywicielka Argentyny. Jeśli Hindusi celebrują jej świętość poprzez nietykalność, Argentyńczycy jednoczą się z jej symbolem za pomocą grilla. Sebastián pyta mnie, na jaki stek mam ochotę. Wiem, że zdawkowe „dobrze wypieczony” wywoła jedynie dobroduszny uśmiech. Nie mogę się zdecydować. Sebastián znika, by po chwili wrócić z ogromnym półmiskiem wołowiny wszelakich smaków, kolorów, zapachów.

Po raz kolejny spotykam moich stekowych przewodników dwa dni później, w klubie La Independencia. Lokal bardziej przypomina knajpę na krakowskim Kazimierzu niż tutejszą mi longę. Dziś będzie pokaz Sebastiána i Eugenii. Uściski, doskonały malbec i kawałki pizzy. Poznaję ich przyjaciół, też tancerzy. Tańczę z Anabellą, koleżanką Eugenii. Czuję się jednak nieswojo. Jakoś nie mogę rozgryźć argentyńskich tancerek. Chowają się za maską uśmiechu, czasem szyderczego, czasem pobłażliwego. – Aby z kimś zatańczyć, Argentynka musi zaufać, poczuć się bezpiecznie. Wtedy zaoferuje mu swoje ciało – tłumaczy mi Sebastián. W Buenos prawdziwa dzielnicowa milonga, nieodwiedzana przez turystów, to miejsce spotkań przyjaciół, rozmowy, wino, sposób na spędzenie wieczoru.

Zobacz także:

W takich okolicznościach uczczę narodowy dzień tanga, 11 grudnia. Lokal typowy dla dzielnicy San Telmo. Odrobinę obskurny, na ścianach artystyczny chaos. Rysunki splecionych ciał, wyblakłe portrety tangowych mistrzów, przypięte pinezkami zdjęcia patronów lub niepłacących klientów (trudno zgadnąć: uśmiechają się czy są zawstydzeni). Przy stol iku Eugenia i Sebast ián. Na parkiecie wytrawni tancerze mieszają się z początkującymi. Tańczę z Argentynkami. Już wiem, jaki jest klucz, trzymam się go kurczowo. Sekret tkwi w objęciu i w obecności. „Myśl o niej”, powtarzam sobie w duchu. „Spraw, by zaufała, tak naprawdę”. Martina, wrażliwa tancerka, uśmiecha się do mnie. – Que lindo (Jak ładnie) – kwituje nasz taniec. Pot kapie mi z czoła, koszula się klei do pleców, jestem spełniony. Do następnego powrotu.