Podstawową cechą młodych ludzi, którzy wchodzą w dorosłość, jest idealistyczne pragnienie dokonania w życiu nie wiadomo jakich cudów. Kierowani ideą, że ciężka i jeszcze cięższa praca zagwarantuje im sukces, a ten z kolei szczęście, rzucają się w wir rywalizacji, pracy po czternaście godzin dziennie oraz w niedziele i święta, bez urlopu po kilka lat z rzędu. Gonią za awansem, a potem kolejnym awansem.
Gdzieś tak w okolicach pięćdziesiątki opamiętują się, że nie tylko nie zmienili świata, ale także nie znaleźli szczęścia, a czas upłynął bezpowrotnie i nie da się odrobić już niczego, co im umknęło. Wieczorów, które mogli spędzić z rodziną, a siedzieli na naradach, wakacji, podczas których mogli obejrzeć świat, a oglądali ściany sali konferencyjnej na kolejnych kursach, niedzielnego obiadu u mamy czy nauczenia córki jazdy na rowerze zamiast pisania kolejnego raportu. Kobiety kochane!

Wszystkie instytucje, w których pracujemy i którym tak się poświęcamy, świetnie dadzą sobie radę bez naszych nadgodzin, a nasi bliscy i nasze własne życie – nie bardzo (no, chyba że kolega z pokoju obok to wyjątkowo przystojny singiel i wieczory w pracy mogą stać się preludium do innych, znacznie milszych wieczorów).
Żebyśmy się dobrze zrozumiały – uwielbiam swoją pracę, jest to bardzo ważna część mojego życia. Uważam, że wykonuję jeden z najfajniejszych, najciekawszych i najlepszych zawodów świata i mam z tego mnóstwo satysfakcji.
Nikogo też nie namawiam, żeby od jutra rzucił robotę. Przeciwnie – skoro pracujemy, róbmy to najlepiej, jak to możliwe, dajmy z siebie naprawdę wszystko, tak żebyśmy my same nie miały sobie nic do zarzucenia ani nikt nam.
Ale – jak podczas miłego towarzyskiego wieczoru powiedziała pewna moja znajoma, by uciąć pracowy wątek: „Koniec gadania o robocie, w końcu nie tam jest nasze szczęście, tylko tu”, i przytuliła się do męża. No właśnie – praca to nie życie, nie żyjemy po to, żeby pracować, tylko pracujemy po to, żeby móc żyć.

Wprawdzie nigdy nie leżałam na łożu śmierci, ale mam wyobraźnię i ona mi podpowiada, że kiedy u kresu robi się jakieś podsumowania, raczej nie żałuje się tego, że nie pracowało się ciężej, więcej i bardziej efektywnie, nie napisało jeszcze jednego sprawozdania, nie podpisało jeszcze jednej umowy, tylko raczej tego, że w pogoni za sukcesem zgubiło się przyjaciół, że nie miało się czasu trzymać swojego mężczyzny za rękę, że za rzadko mówiło mu się „kocham cię”, że w większość długich weekendów siedział w domu sam.
Starożytni Egipcjanie wierzyli, że gdy przejdą na drugą stronę, ich los w wieczności zależy od tego, jak odpowiedzą na dwa pytania: czy odnalazłeś radość w życiu i drugie: czy sprawiłeś, że ktoś inny odnalazł radość w życiu.
Ja wprawdzie nie jestem osiemdziesięcioletnim mędrcem, tylko zaledwie trzydziestoletnią kobietą, która pewnie dużo musi się nauczyć i którą jeszcze samo życie wiele nauczy, ale myślę, że na te egipskie pytania możemy sobie odpowiadać już teraz, bo dzięki temu łatwiej nam będzie znaleźć właściwe proporcje dla spraw ważnych, odnaleźć naszą własną równowagę, a wraz z nią szczęście, za którym wciąż tak gonimy. Myślę, że wtedy ono przyjdzie samo.