Odkąd pamiętam, chciałem być gwiazdą rocka. Marzyłem, żeby mieć własną kapelę i śpiewać to, co sam napiszę. W podstawówce zapuściłem włosy, aby wyglądać jak rasowy rockman, choć wtedy ganiono nas za długie pióra.Pierwszy zespół – Apogeum – założyłem z kolegami w czasach licealnych, w rodzinnym Białymstoku. Nie przetrwał, bo poróżniły nas gusty muzyczne. Koledzy byli metalowcami, ja nosiłem dzwony i wyciągnięte swetry, utożsamiałem się z latami 60. i 70., no i z grunge’em, który wypatroszył moją wyobraźnię, w pewien sposób ukształtował też mój charakter. Potem wyjechałem z Białegostoku, studiowałem w szkole teatralnej, a muzyka wciąż oczywiście grała mi w duszy. Aż wreszcie, gdy byłem tuż przed dyplomem, z kumplami z rodzinnego miasta powołaliśmy do życia Cochise (www.cochice.pl). Tajemnicza nazwa? Cochise był jednym z największych indiańskich wodzów, stał na czele Apaczów Chiricahua. Zawsze interesowałem się kulturą Indian, tak jak oni ciągle poszukuję wolności (niestety, ona wciąż jest kilka kroków przede mną). Zaczęliśmy grać próby, docierać się, krystalizował się skład. Materiał na pierwszą płytę powstał szybko, ale zanim uzbieraliśmy pieniądze na jej wydanie, upłynęło pięć lat. Ktoś nam zaproponował, że wyda naszą płytę, pod warunkiem że będzie miała tytuł: „Małaszyński i zespół”. Nie zgodziliśmy się. Muzyka musi bronić się sama, a nie przez popularne nazwisko. Mamy nadzieję, że się broni. Gramy wszędzie tam, gdzie ludzie chcą słuchać rocka. Uwielbiam, gdy zaczynają śpiewać ze mną. Chcę, żeby byli wzruszeni i ze mną płakali, a z drugiej strony pragnę, żebyśmy zrobili rewolucję i zmienili świat! Żebyśmy poczuli się jak fala obmywająca wszystko z tego brudu, który nas otacza, uwolnili się, przeżyli wspólnie katharsis. Po to jest właśnie Cochise. Zimą wyjdzie nasza kolejna płyta – „118”.