"Im dalej w las, tym urodziny są coraz fajniejsze"

Kiedyś w gazecie zobaczyłam zdjęcia. Pięć sióstr co roku powtarzało identyczną sesję. Pierwsze zdjęcie – kiedy były nastolatkami – i ostatnie – gdy były paniami grubo po sześćdziesiątce – były ogromnie poruszające. Przemijanie mnie wzrusza. Niestety, nie moje własne. Kiedy byłam dzieckiem, próbowałam wyobrazić sobie siebie starą. Wyobraźni wystarczało mi do 28 lat. To był dla mnie kres. Dziś już nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wyobrazić sobie resztę. Jak dobrze pójdzie – kolejnych 40 lat. I już wiem, że te lata miną szybko.

Pamiętam, że w 25. urodziny czułam się staro. Nie opuszczała mnie myśl: „Boże, to ćwierćwiecze”. Samotnie poszłam do kina na „Siedem”. Sądziłam, że skoro gra w nim Brad Pitt, spędzę miły wieczór. Nie mogłam wybrać gorzej…

30. urodziny mnie ucieszyły. Teraz spodziewam się, że czterdziestka będzie jakimś naturalnym przełomem. Tak to czuję. Zakładam, że im dalej w las, tym urodziny są fajniejsze. Zawodowo mam teraz bardzo dobry czas. Pracuję świadomie i na swoich warunkach. Mój proces dojrzewania przebiegał wolniej. Wydawało mi się, że aby mieć czelność powiedzenia czegokolwiek, trzeba w życiu coś przeżyć, a nie pleść bez sensu. Zawsze miałam w sobie dużo pokory. Za dużo. Długo trwało, nim zrozumiałam, że mogę mówić we własnym imieniu. Ten moment nadszedł po 35. roku życia. Człowiek już nie czuje się żółtodziobem, który starszym paniom ustępuje miejsca, tylko sam się na nie ładuje.

Wiek ogranicza wybory. W sztuce wydawania z siebie dźwięków mogę się ciągle rozwijać, ale kosmonautką już przecież nie zostanę. Moje marzenia są długodystansowe. Chodzi o to, by iść przez życie równym tempem i za 20 lat, jeśli nie będę leżeć obok chomika Spycigniewa, którego dziś pochowałam, chciałabym mieć jeszcze coś do powiedzenia.

Dopiero teraz pojmuję śpiewanie jako zawód. Przez lata traktowałam je jak rodzaj zabawy. Organizm ciągle odrzucał definicję pracy. Co to jest? Siedzę, myślę, coś piszę, coś skreślę? Nie, to nie jest praca. „Przecież ty masz cały czas wolne”, mówiłam do siebie, próbując tworzyć coś nowego. Dałam sobie wreszcie przyzwolenie na to, że to moje myślenie jest tak samo czasochłonne, jak umycie podłogi czy ugotowanie obiadu.

Trzy ostatnie lata mojego życia były nie najweselsze. Ale człowiek uczy się na bolesnych sprawach, niosących ze sobą bagaż takich doświadczeń, po których nam się wydaje, że życia już nie ma, że już się nie da zacząć od początku. A tu: wszystko się budzi. Nadzieja w człowieku umiera ostatnia, ale i pierwsza zmartwychwstaje. I ja tak mam: jest trauma, bezsens, a potem nagle jakaś siła niespożyta stawia mnie do pionu. Młodość ma tendencje do ubierania drobnostek w tragiczne szaty i ogłasza koniec świata. Dojrzałość już tego nie robi. W ciągu ostatnich 2, 3 lat skumulowały się we mnie doświadczenia wszelkiego typu. Dotyczyły przeróżnych relacji z ludźmi. Bałam się, czy dam radę powstać. Mówiłam sobie tak filmowo, dramatycznie: „Już nigdy nie będę taka jak przedtem”. A dziś? Cholera wie, może lepsza jestem? Albo tylko po prostu inna.

Zobacz także:

Nie sądzę, żebym w czterdziestkę wchodziła szczególnie odmieniona. Na pewno dziś więcej w moim życiu pogody. Co nie wyklucza sytuacji, które w jednej chwili mnie zapalają. Nie jestem w stanie nad tym zapanować. Moja wściekłość eksploduje i zgarnia wszystko po drodze, rozlicza za stare. Ale z tego też się cieszę. Nareszcie umiem się złościć. Przeczuwam, że z wiekiem niektóre moje cechy zaczną się pogłębiać, stając się na starość dziwactwami, np. galopująca ironia. Lubię ją. Bez niej byłoby mi nudno.

O co chodzi w tym życiu?

Zastanawiam się ostatnio: w jakim kierunku ono zmierza, czy i gdzie jest koniec tej drogi. Życie coraz częściej wydaje mi się pozbawione sensu. Już wiem, że nic z niczego nie musi wynikać. To my wymyślamy sobie jakieś „sensy”. Życie dla kogoś, dla dziecka, dla sztuki. Tymczasem – czy będzie jałowe, nudne, bezsensowne, czy pełne pasji – nasza sprawa. Na bank życie jest jedno, więc szkoda czasu na nieprzyjemności. Trzeba wycisnąć z niego, co się da. Brać tyle, ile potrzebujemy. Dawać, ile możemy dać. Nic więcej i nic mniej.

Zmarszczki? Nie liczę. Dużo. Moja twarz jest plastyczna, zawsze rysowało się na niej wiele emocji, więc te linie nie robią dziś na mnie wrażenia. Dawniej prostowały się z chwilą, gdy wyciszałam emocje, teraz to już nie działa (śmiech). Zresztą u innych zmarszczki zawsze wyglądają lepiej. Pracuję nad nabraniem dystansu do własnej twarzy, bo starość jest obecnie niedopuszczalna. Kobiety czują to wyraźniej niż mężczyźni.

Po czterdziestce właśnie zaczyna się ta część życia, na którą współczesna kultura nie daje przyzwolenia. Nie chciałabym pozbawić się rysów twarzy naciągiem za uszami, ale czy ja wiem, co mi odbije po sześćdziesiątce? Bo mnie podobają się kobiety dojrzałe, u których widać wiek, ale i pogodę. Dziewczyny w ciałach starszych pań. Obym się stała jedną z nich.