Wie Pan, co powiedziały moje koleżanki na wieść, że idę do Pana na wywiad?

Andrzej Poniedzielski: Co powiedziały?

„Szczęściara”.

Andrzej Poniedzielski: Krępuje mnie to.

Ale Pan już chyba przywykł do adoracji! Od lat śpiewa, występuje z Arturem Andrusem, z Magdą Umer…

Andrzej Poniedzielski: Musiałem, choć ani epoka, w której wzrastałem, ani typ mojej twórczości nie wskazywały na to, bym z pojęciem „fan” w ogóle się spotkał. Zaczynałem w kulturze studenckiej, poezji śpiewanej – gatunkach, które są rodzajem zwierzenia. Z gwiazdorstwem nie mają wiele wspólnego. Może to czasom zawdzięczam taką rozwiązłość zachowań? W mojej epoce uwielbienia nie ujawniało się. Byliśmy chowani w dość indiańskich warunkach, jeśli chodzi o okazywanie uczuć. Nie kokietuję więc: jestem zdziwiony. Przy uwielbieniu większego kalibru nawet mi przykro.

???

Zobacz także:

Andrzej Poniedzielski: Że ludzie traktują mnie jak odkrycie. A to żadna moja zasługa, to, co przeze mnie przepłynęło. Człowiek, jeżeli jest jakoś tam obdarzony talentem, ma go jedynie nie zaniedbać…

Jakie formy przyjmuje to uwielbienie?

Andrzej Poniedzielski: Niedawno usiadłem w kawiarni. Podeszła kelnerka. Roztrzęsiona. A przecudnej urody. Kobieta to moim zdaniem promocyjna wersja człowieka… „To pan?”, spytała. „Ja”, odrzekłem. Zamówiłem kawę, ona ją przyniosła, trzęsąc się i ją rozlewając. Po chwili zjawiła się po raz trzeci, z bloczkiem kelnerskim i wyraźną prośbą o autograf w oczach. „Najmocniej pana przepraszam…”, zaczęła, „ale z tego wszystkiego zapomniałam, jak się pan nazywa”.

Nawet w czasach tańców na lodzie ludzi ciągnie do poezji.

Andrzej Poniedzielski: Może już zaznali przerostu formy nad treścią? A tak jak dziecku potrzebna jest baśń jako antidotum na rzeczywistość, jej uzupełnienie – co służy temu, by go nie zniechęcić do życia – tak i dorosłemu potrzeba równoległego świata.

Tak by Pan zdefiniował poezję?

Andrzej Poniedzielski: To może być jedna z definicji. Ale inaczej sobie wyobrażam poezję niż to, co piszę. Zjawisko „Andrzej Poniedzielski”, którego zresztą nie jestem fanem, to coś w nienachalnej opozycji do świata. Ja namawiam człowieka, by nie tęsknił za nieosiagalną „Damą z łasiczką”. Bo niemożliwe, by ją miał. Kupi kopię, ale to banalne. Ja proponuję następującą rzecz: usiądźmy i namalujmy ciemny prostokąt blejtramu, na nim drzwi uchylone, dalej jakieś pomieszczenie. I kontur kobiety tyłem. Nazywamy to „Dama idąca po łasiczkę”. Jest w tym manipulowanie człowiekiem, ale służy oderwaniu go od codzienności.

Nie zaskoczyło Pana, że tyle osób bawi ta konwencja? To pokazał sukces przedstawienia „Chlip-Hop”…
 
Andrzej Poniedzielski: Budowaliśmy ten spektakl z Magdą Umer, wierząc, że są odbiorcy, ale że w tej ilości? Magda też była zaskoczona. Sporo jest amatorów takiego poczucia humoru, niekrępującego przebywania widza i występującego, rozmowy. Gaworzenia, co się wydarzyło. Nic z przekonywania, żadnych, broń Boże, utarczek słownych.

Z wykształcenia jest Pan magistrem inżynierem elektryki. Najpierw były zainteresowania techniczne czy literackie?

Andrzej Poniedzielski: Pojawiły się równolegle. Zauważyłem, że dla mojego mózgu jest dobrze, gdy różne jego obszary są wykorzystywane naprzemiennie. Ta techniczna strona stanowi antidotum dla tej rozemglonej, poetyckiej. Przechodzenia w inne obszary dobrze robią i jednemu, i drugiemu. Dają nienadmierną, ale gwarancję stabilności.

Praktykuje Pan talenty technicze? Kładł Pan np. instalację w domu?

Andrzej Poniedzielski: Tak, ciepłowniczą. Choć na koniec musiałem wynająć gościa z uprawnieniami, by podpisał formalności. Jak obejrzał moją pracę, to chciał mnie zaangażować do swojej firmy.

Jakie dzieciństwo Pana ulepiło?

Andrzej Poniedzielski: Szczęśliwe. Tak sądzę, bo nie pamiętam nieszczęść. Poza złamaniem dwóch żeber. Potem bałem się przyznać rodzicom, że mnie pobolewa. Dobre kilka lat później prześwietlenie stwierdziło złamanie kości. Same się zrosły.

W książce „Jak trwoga, to do bloga”, a wcześniej w internecie napisał Pan, że nie zatrzymuje wspomnień datami, a wrażeniami. Poproszę o jedno.

Andrzej Poniedzielski: (cisza) Zieloność i słońce. Tak mi się odróżnia każdy obraz z dzieciństwa od lat późniejszych. Bo potem przestałem lubić słońce. W „Chlip- -Hopie” mówię, że mam z nim, słońcem, umowę, że jednocześnie nie wychodzimy na dwór.

Poczucie humoru i poetyckość to cechy odziedziczone po rodzicach?

Andrzej Poniedzielski: Od mamy przejąłem humanistyczne skłonności. Od taty – do technicznego opisu świata i dociekania zasad. Młodym i niezdecydowanym doradzam wybór kierunku technicznego. On daje proste odpowiedzi. Na trudniejsze i tak przyjdzie czas. Wiele zawdzieczam profesor od polskiego w technikum, wyczuła moją skłonność do języka. Jeszcze słabo pisałem, wymyślałem szkolne kabareciki. Aż zauważyłem siłę słowa, jedyną wtedy możliwość wypowiedzi, nie tylko roztaczania takiego mglistego obszaru.

Jak Pan pisze: notuje zdania, gdy przyjdą do głowy, a potem do nich wraca?

Andrzej Poniedzielski: Notuję. I nigdy do nich nie wracam (uśmiech).

Co dziś Pan napisał?

Andrzej Poniedzielski: Nie pamiętam. Mam tych kartek olbrzymie ilości. Teraz piszę songi do spektaklu według opowiadań Singera. I wokół tego chodzę. Nabieram żydowskiego sposobu myślenia.

Czyli…?

Andrzej Poniedzielski: To specyficzne myślenie, bardzo poetyckie. Oni Boga traktują jak kolegę, tylko nieco lepiej ustawionego. I troszkę mu zazdroszczą. Mówią: „fajny ten Bóg, ale… nie sztuka być fajnym, gdy się nie ma nikogo wyżej”.

Poetyckie.

Andrzej Poniedzielski: Jest taki żart: ktoś z tego narodu wpadł w przepaść. Leci, ostatnim odruchem łapie się występu skalnego. Podnosi oczy do góry: „Panie Boże, i co ja mam teraz zrobić?”. Rozsuwają się chmury, Bóg odpowiada: „Ja ci, Icek, mówię, ty się puść”. „Puścić się?”. „Puść, tyle ci mogę poradzić”. „Ale tam przepaść!”. „Ja ci mówię, puść się”. Ten wciąż wisi i niepewnie rozgląda się po niebie: „A nie ma tam kogoś jeszcze…?” . Piękne, inteligentne podważanie założeń! Mam wrażenie, że mogę tak mówić, bo mam referencje. Kiedyś prowadziłem koncert dla dużej grupy Żydów, którzy zjechali do Łodzi z całego świata. Podszedł do mnie potem siwiuteńki pan i patrzy się na mnie: „Pan to musi być nasz”. „Nic podobnego, nie ma żadnych śladów”, mówię. „Ale ja pana słuchałem. Pan 15 minut mówi, że tak, tak, tak…, żeby powiedzieć, że nie”.

Pięknie nazwała Pana Maria Czubaszek: wulkan spokoju.

Andrzej Poniedzielski: Pamiętam mojego dziadka Franciszka, na którego wszyscy spoglądali, gdy następowały jakieś zawirowania. A on wtedy siadał i zapalał papierosa. Bez względu na to, czy coś potem mądrego powiedział, czy nie, to był to taki moment zbierania myśli. Ja taki odruch w sobie wyrobiłem. Wiedziałem, że nie jestem mocny, poukładany. Musiałem stworzyć sobie obronny system: „usiądźmy, zobaczmy”. Pamiętam z dzieciństwa że prezentowałem taki kontrolowany autyzm.

W czymś on przeszkadza?

Andrzej Poniedzielski: Mnie w niczym. Ale wiem, że mogę być uciążliwy dla innych, bo epoka goni.

Odnajduje się Pan w czasach pośpiechu?

Andrzej Poniedzielski: Tak. Z tyłu (uśmiech).

Wiem, że Pan dużo jeździ. Szybko?

Andrzej Poniedzielski: Bezpiecznie, spokojnie. Mam samochód, który nie ma przerostu silnika nad masą. I tak się toczymy. Nie, nie jestem ślamazarny, myślę, że jadę jak trzeba, zwłaszcza w epoce radarów.

Zatrzymał Pana kiedyś patrol?

Andrzej Poniedzielski: Zdarzyło się. Ale te radary, jak i patrole, są ustawione złośliwie. Nie złapią beemwuszki pędzącej 180, tylko mnie, który przy ograniczeniu do 40 jedzie 50 na godzinę. Legitymował mnie policjant, jeszcze w czasach, gdy byli wyposażeni w aerodynamiczne samochody marki Polonez, i koło nas przemknęło coś, wiuuu, jak pershing. Spytałem: „Dlaczego jego nie gonicie?”. Wtedy wskazał swoje auto: „Tym? Tym to Pana możemy złapać”.

Co Pana bawi?

Andrzej Poniedzielski: Zachowania, które są chwilowym podważeniem praw natury. Twórczość Kabaretu Starszych Panów, która była kulturalnym, wcześniej awizowanym zamachem stanu – na stan porozumiewania się między ludźmi. Lubię i nowatorskie spodoby zachwiewania formą, np. Mumio. Kiedyś robiłem sondę, co śmieszy ludzi, i zadzwoniłem z tym pytaniem do Wojtka Manna. Odparł: „Nie wiem, czy to się nada, ale mnie bawi, gdy ktoś się przewróci” (śmiech). I ja zacząłem to analizować. Jest coś takiego, że zanim jeszcze ruszymy z pomocą…

Robi Pan żarty kolegom?

Andrzej Poniedzielski: Nie i chyba tego nie lubię. Ani sprawiać, ani doświadczać. To wynika z mojej konstrukcji. Może trudno sobie wyobrazić, że jest jakaś nieprzewidywalność w tak powolnym działaniu, ale jest! Wychodząc do publiczności, wiem, o czym mam powiedzieć, ale nie wiem, jak to zrobię i dokąd mnie to pociągnie. Jest we mnie element nieprzewidywalny. Dodatkowych mogę nie znieść.

A zdarzają się?

Andrzej Poniedzielski: Raz jakieś siły niebieskie pozwoliły mi nawet wybrnąć. Wyszedłem przed widownię i zacząłem: „Myślałem dużo ostatnio…”. I zawiesiłem głos. Zrobiła się cisza. Wtedy ktoś z publiczności krzyknął: „Gratuluję!” (śmiech). Ludzie zaraz podzielili się na kibicujących jegomościowi i mnie. Czekali, co dalej. A na mnie spłynęła łaska. Odparłem: „Dziękuję bardzo, ale wyczułem ton zazdrości w pańskim głosie…”.

Jest coś, co Pan chciałby osiągnąć?

Andrzej Poniedzielski: Spokój (uśmiech). Ja od przyszłości dużo nie wymagam. Myślę, że ta osławiona wolność wyboru to przesada. Człowiek niewiele może wybrać, życie nie całkiem od nas zależy. Co nie znaczy, że należy się poddać, by nas los zaplatał, w co chce. Od człowieka wymaga się jednego: by nie marnował czasu, nie usypiał.

Ale czegoś Pan oczekuje od życia.

Andrzej Poniedzielski: Żeby było przyjemnie. Bułat Okudżawa, spytany o szczęście, odparł: „Po pierwsze: chciałbym żyć w XIX wieku. Po drugie: być drobnym posiadaczem ziemskim. A po trzecie: i żeby wszyscy byli drobnymi posiadaczami ziemskimi”. I ja też ku tej definicji szczęścia bym zmierzał…