STUDIA NA HISTORII DAŁY MI WIEDZĘ I WOLNOŚĆ

Właściwie wszystko zaczęło się chyba w trzeciej klasie liceum od zmiany nauczyciela historii. Pan Kopydłowski wprowadził od razu ordnung. Pierwszą kartkówkę zaliczyłem na 5 i… zapaliła się lampka: „Może fajna jest ta historia?”. Wciągnęła mnie. Do matury jechałem już na bardzo dobrych ocenach i zdecydowałem: „Idę na historię, a co będzie dalej – zobaczymy”.

Od dawna byłem przesiąknięty muzyką. Mając 15 lat, założyłem zespół Behemoth. Pierwszy koncert – tuż przed maturą – graliśmy w Białymstoku, następny już w Holandii. Studia nie mogły mnie więc zbytnio absorbować. W tym momencie najważniejsza stała się droga muzyczna. Efekt był taki, że do egzaminów na historię kompletnie się nie przygotowywałem. Wmawiałem sobie: wszystko umiem, bo pamięć mam dobrą, choć krótką. Tym bardziej się cieszę, że wtedy podszedłem do egzaminów i je zdałem.

Studia potraktowałem jako narzędzie, które mi dano. Moje horyzonty poszerzały się m.in. dzięki wielu zajęciom towarzyszącym, np. z filmu. Otaczali mnie ciekawi ludzie: 20+ to już nie są niefrasobliwe głupki z liceum. Nagle człowiek wskakuje na inny level umysłowy, towarzyski. A to otwiera potwornie.

Jak każdy student korzystałem z życia, przeżywałem dramatyczne miłości. Mieszkałem sam, dorabiałem, miałem auto – czerwonego dużego fiata – co wtedy nie było takie oczywiste. I komórkę wielkości bochenka chleba. Bywało, że pojawiałem się na zajęciach jeszcze „zmierzwiony” po imprezie: pod jedną pachą telefon, pod drugą radio-szuflada z auta. Nazywali mnie „człowiek z radiem”.

Były przedmioty, które bardzo lubiłem, jak łacina. Miałem naturalną ciekawość języka, a że znałem już niemiecki i angielski, co trzecie słowo łacińskie zgadywałem. Szukanie słownych źródeł było dla mnie szalenie inspirujące.

Zafascynowała mnie też starożytność, cywilizacje przedchrześcijańskie. Moja ksywa Nergal pochodzi od bóstwa babilońskiego. Kariera muzyczna zaważyła na wyborze specjalizacji: z czterech wybrałem muzealnictwo. Pomyślałem, że najwyżej przemienię się w eksponat (śmiech). Ten kierunek dawał mi największą swobodę. Była też pedagogika– zbyt czasochłonna. Choć z perspektywy czasu sądzę, że potrafiłbym rozmawiać z ludźmi, prowokować do dyskusji. Lubię się dzielić doświadczeniem i mam nadzieję, że mam niegłupie refleksje na różne tematy. Książka „Spowiedź heretyka”, którą wydaję w tym roku, będzie tego próbą.

Zobacz także:

Pierwszy zamysł pracy magisterskiej? O papieżu Wojtyle. Zawsze interesowała mnie ciemna strona Kościoła, a wtedy zainspirowała mnie lektura „Papież złapany za słowo”. Zaczytywałem się krytyczną historią Kościoła. Zabrakło jednak zacięcia i czasu, by zgłębić ten temat. Zmieniłem promotora na prof. Kowalskiego. Akceptował najdziwniejsze tematy, a to zaspokajało moje wolnościowe zapędy. Tytuł pracy brzmiał: „Repertuar kinematografów w Gdańsku 1919–1923 r.”. Rzetelna, z ciekawymi wnioskami, ale gdybym ją czytał dziś, śmiałbym się!

Był czas, kiedy zastanawiałem się, że może powinienem zrobić jeszcze jakiś fakultet. Lecz szybko się okazało: muzyka i Behemoth pochłania całe moje życie. Jednak nigdy nie negowałem studiów. Przeciwnie: potrzebowałem ich! Gdybym miał dzieci, starałbym się je do studiów zachęcić, ale nie zmuszałbym do niczego. Studia mogą dać narzędzia do poznawania i rozumienia świata, lecz mogą też zabić kreatywność. Są ludzie, którym nie przeszkadza, że nie będą „podróżowali” przez resztę życia, cokolwiek to słowo może znaczyć. Ja do nich nie należę.